Gazeta Wyborcza
„Czuję się, jakbym przeżywał déja vu – mówi Chris Matthews, czołowy komentator sieci telewizyjnej MSNBC.” – tak zaczyna swoją korespondencję z Waszyngtonu Marcin Gadziński. To déja vu dotyczy zachowania administracji prezydenta Busha w stosunku do Iranu – powtarza się bowiem sytuacja z 2002 roku, kiedy stronnicy prezydenta gorąco przekonywali naród o konieczności inwazji na Irak. „W 2002 roku administracja Busha przekonywała opinię publiczną w USA i na świecie, że reżim Saddama Husajna posiada składy broni chemicznej i biologicznej oraz buduje program nuklearny. Na dodatek sugerowano, że Saddam współpracuje z al Kaidą. Ta kampania składała się ze starannie zaplanowanej mieszanki ostrych, podniosłych i patriotycznych wystąpień prezydenta Busha i jego najbliższych współpracowników oraz z przecieków do najważniejszych opiniotwórczych mediów, takich jak dziennik „New York Times”, na temat rzekomych szczegółów irackiego programu broni masowego rażenia.” Dziś mamy do czynienia z podobną skoordynowaną akcją, z jedną różnicą – Irak zastąpiony został przez Iran. A wszystko po to, aby przekonać opinię publiczną, że Iran zabija amerykańskich żołnierzy w Iraku i zagraża bezpieczeństwu regionu oraz świata. Złośliwi twierdzą natomiast, że prezydent Bush szuka kozła ofiarnego, na którego będzie mógł zrzucić odpowiedzialność za przedłużającą się wojnę iracką oraz niepowodzenia dyplomacji amerykańskiej na Bliskim Wschodzie. Republikanie i Demokraci wystawili do boju najbardziej twardogłowych wojowników: „Stany Zjednoczone nie mogą zignorować irańskiej prowokacji. Oni przecież zabijają Amerykanów!” – grzmi republikański senator Trent Lott. Z drugiej strony replikuje były demokratyczny kongresman Tim Roemer – „Znów słychać te werble bitewne! Jakby sprawa Iraku niczego nas nie nauczyła.” Tymczasem sekretarz obrony Robert Gates podkreśla, że nie ma żadnych planów ataku na Iran. A werble wojenne słychać coraz głośniej.
Dziennik
Jeśli przez ostatnie dni brakowało doniesień z cyklu „co może zdecydować o wyniku wyborów prezydenckich we Francji„, to już uzupełniam braki kolejnymi czynnikami, które mogą okazać się decydujące. Jak informuje dzisiejszy „Dziennik”, Segolene Royal będzie oskarżycielem posiłkowym w procesie przeciwko francuskiemu koncernowi Total, który wyczarterował feralny tankowiec „Erika” – którego zatonięcie spowodowało największą w historii Francji katastrofę ekologiczną. Z wraku tankowca na powierzchnię morza wydostało się ok. 16 tys. ton mazutu, który zanieczyścił setki kilometrów wybrzeży „należących do najbardziej urokliwych i najcenniejszych pod względem przyrodniczym w Europie„. Przy usuwaniu skutków katastrofy pracowało ponad 5 tys. osób, żołnierzy oraz cywilnych wolontariuszy. Co więcej, wyciek mazutu kosztował życie setek tysięcy ptaków. Jeśli dodać do tego wysoką wrażliwość Francuzów na ekologię i ochronę środowiska naturalnego, otrzymujemy wspaniałą okazję do zdobycia cennych głosów poparcia. Takiej okazji nie mogła nie wykorzystać lewicowa kandydatka, zwłaszcza w momencie, gdy traci w sondażach do Nicolasa Sarkozy’ego od 6 do 8 punktów procentowych. Na usprawiedliwienie Royal pozostaje fakt, iż w momencie katastrofy była ona przewodniczącą regionu Poitou-Charentes, jednego z trzech, które ucierpiały najbardziej. Jaki może być wyrok w procesie? Koncern Total może zostać ukarany grzywną (kilkadziesiąt tysięcy euro), ale przede wszystkim może zostać zobowiązany do zapłacania idących w setki milionów euro odszkodowań dla regionów, które ucierpiały w wyniku wycieku mazutu. Nawet jesli tak się stanie, nie będzie to stanowiło dla Totala problemu – rok 2005 przyniósł rekordowy zysk w postaci 12 miliardów euro. Oczywiście, Total domaga się uniewiniennia i przypomina, że zapłacił już państwu francuskiemu odszkodowanie w wysokości 40 milionów euro.
Pomysłowość Rosjan przechodzi wszelkie granice. Jeśli tylko władze jakiegoś państwa za bardzo „podskakują” rosyjskiemu niedźwiedziowi, Moskwa wymyśla oryginalne sankcje, które odbiją się czkawką niepokornym decydentom. O takich klasykach jak embargo handlowe na polskie mięso, czy gruzińskie lub mołdawskie wino nie ma co wspominać. Najnowszym pomysłem władz rosyjskich jest lista persona non grata, na której znalazły się nazwiska bliskich prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczence polityków. Jeden z jego najbliższych współpracników – Petro Poroszenko – „został kilka dni temu zatrzymany na lotnisku w Petersburgu. Celnicy kazali mu wrócić na Ukrainę„. – pisze Tatiana Serwetnyk. Lista ma być odpowiedzią na podobny spis oficjeli rosyjskich, w którym zostali ujęci m.in. Władimir Żyrynowski, prokremlowski politolog Gleb Pawłowski czy Konstatnin Zatulin – szef Moskiewskiego Instytutu Wspólnoty Niepodległych Państw, a zarazem „współorganizator protestów przeciwko ćwiczeniom wojsk NATO na Krymie w ubiegłym roku.” „Myślę, że moje nazwisko także widnieje w tym spisie. Jego istnienie to dowód, że Moskwa nadal chce nam dyktować swoje warunki” – mówi „Rz” Jurij Kostenko, lider Ukraińskiej Partii Ludowej. I jest to najlepsze możliwe podsumowanie.