Miesiąc po formalnym zgłoszeniu rozpoczęcia procedury opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię odbywa się szczyt przywódców państw UE (oczywiście bez udziału premier May), podczas którego przyjęto wytyczne dotyczące negocjacji ws. Brexitu. Rzeczywiste negocjacje rozpoczną się po 8 czerwca, gdyż tego dnia odbędą się przyspieszone wybory parlamentarne rozpisane przez Theresę May. Jeśli potwierdzą się wyniki sondaży, uzyska ona silny mandat i stabilną większość do prowadzenia negocjacji z UE. Brytyjczycy nadal jednak nie są świadomi skali wyzwań wiążących się z Brexitem, chociażby tego, że rachunek na odchodne to 60 miliardów euro.
Triumf manipulacji
Zwolennicy Brexitu prowadzili kampanię pod hasłem zaoszczędzenia na członkostwie w UE setek milionów funtów (na plakatach pojawiała się liczba 350) tygodniowo i skierowaniu tych środków do niedofinansowanego NHS, odpowiednika Narodowego Funduszu Zdrowia. Okazało się to wierutną bzdurą, jak zresztą większość sloganów wyborczych Brexitowców. Skala kłamstw i manipulacji w kampanii przedreferendalnej była ogromna, a wiele z tych „argumentów” nie doczekało się stanowczej i energicznej kontry. W efekcie utkwiły one w pamięci wyborców, utwierdzając ich w przekonaniu, że głos za Brexitem nie tylko ulży im emocjonalnie, ale dodatkowo wpłynie na poprawę ich poziomu życia. Przecież 350 milionów funtów tygodniowo więcej na ochronę zdrowia to gigantyczne pieniądze, musiał myśleć George w Plymouth, głosując za zerwaniem silnych więzów z Kontynentem.
Kampania na rzecz Brexitu nie tylko posługiwała się kłamstwem i manipulacją, lecz również rysowała w różowych barwach obraz post-brexitowej rzeczywistości. Skończyć miał się brukselski dyktat i narzucanie Brytyjczykom norm przez oderwanych od potrzeb społeczeństwa kontynentalnych biurokratów. Odzyskana zostanie suwerenność i prawo do decydowania o własnych sprawach. Odzyskane zostaną granice, co powstrzyma falę imigracji (głównie polskiej, nie miejmy co do tego wątpliwości). Zaoszczędzone pieniądze wydamy mądrzej i tylko na własne potrzeby. A koszty? Ryzyka? Pff, kto by sobie tym zaprzątał głowę. Przecież Brexit miał mieć tylko i wyłącznie zalety.
Miło już było
Niestety ta wizja Brexitu szybko rozbiła się w starciu ze ścianą brutalnej rzeczywistości. Nie da się wyjść z UE i mieć z nią takich samych a tym bardziej lepszych relacji gospodarczych. A już na pewno nie poza wspólnym rynkiem, z którego Londyn – co szokuje w kontekście efektów tej decyzji – jednostronnie postanowił się wycofać. Nawet jeśli premier May zmierzała do opuszczenia wspólnego rynku, to postawienie sprawy tak jasno na wiele miesięcy przed startem negocjacji tylko osłabia pozycję Londynu. Teraz to premier May musi ubiegać się o dobre warunki handlowe dla swojego państwa, a UE niekoniecznie musi mieć w tej sprawie gest. Nie wolno przecież zachęcać innych państw do opuszczenia unii.
O ile jednak jakaś umowa handlowa między Unią a Londynem w końcu zostanie zawarta – jeśli uda się to zrobić w de facto mniej niż w dwa lata, będzie to nie lada osiągnięcie! – to nie ona spędza sen z powiek Brytyjczykom. Powoli przedziera się do ich świadomości fakt, że zanim zamkną drzwi europejskiego klubu i pójdą swoją drogą, będą mieli do zapłacenia ok. 60 miliardów euro. Kwota ta to rozmaite zobowiązania finansowe Londynu, od udziału w budżecie UE po wkład pieniężny w rozmaite instytucje etc. I Unia zapewne nie będzie skora do znaczących ustępstw na tym polu.
Druga kwestia to zachowanie praw obywateli UE do przebywania i pracy w Wielkiej Brytanii oraz Brytyjczyków w UE. Mowa o milionach ludzi, których prawa trzeba zabezpieczyć. Premier May z jednej strony musi uwzględniać antyimigracyjne postulaty Brexitowców, z drugiej zaś mieć na uwadze to, że analogiczne obostrzenia będą dotyczyły jej rodaków na terytorium UE. Quid pro quo.
Tymczasem w Wielkiej Brytanii nabiera rozpędu proces wyprowadzki biznesu, który czerpał większość przychodów z możliwości nieskrępowanego obrotu w ramach wspólnego unijnego rynku. Będzie to dotyczyło nie tylko sektora usług finansowych, czy usług w ogóle, ale również przemysłu. Miało być lepiej, ale jednak będzie gorzej. Na ten moment trudno oszacować liczbę utraconych miejsc pracy, ale będą to dziesiątki, a może setki tysięcy miejsc pracy. Owszem, zawsze można je zastąpić, pytanie dotyczy tylko tempa oraz jakości nowych etatów. Wątpliwe, żeby udało się szybko zastąpić tysiące dobrze płatnych miejsc pracy w londyńskim City.
Po Brexicie będzie lepiej? Otóż nie.
Brexit będzie bolesny. Konsekwencje finansowe czy prawne można przynajmniej przewidzieć, ale te polityczne, już nie do końca. Szkocja i Irlandia Północna, gdzie kruchy pokój w dużej mierze powiązany jest z członkostwem w UE Wielkiej Brytanii oraz Irlandii, mogą zdecydować się na separację od Londynu. Pozycja Wielkiej Brytanii na arenie międzynarodowej znacząco osłabnie, a argument za zmianą składu RB ONZ i wprowadzeniem do niej „wschodzących potęg” ulegnie umocnieniu. A jak z kwestiami społecznymi? Czy głosujący na Brexit nie tylko poczują się lepiej, ale odczują rzeczywistą poprawę w codziennym funkcjonowaniu? Wymagałoby to poprawy sytuacji na rynku pracy, ale także poprawy jakości działania państwowych instytucji, przywrócenia ich obecności tam, gdzie w ostatnich latach – z powodu oszczędności – szybko się kurczyły, a czasem zupełnie zanikały. Pytanie „czy warto było opuszczać UE?” będzie niejednokrotnie wracać, a odpowiedź na nie niekoniecznie musi odzwierciedlać wyniki referendum z czerwca 2016 r.
Piotr Wołejko