Już tylko 2,5 miesiąca dzieli nas od wyborów prezydenckich we Francji. Sondaże wskazują, że na czele stawki znajduje się reprezentująca Front Narodowy Marine Le Pen. Tuż za nią plasuje się niezależny Emmanuel Macron, który jeszcze nie tak dawno był ministrem zajmującym się gospodarką w socjalistycznym rządzie Manuela Vallsa. Kandydat prawicowych republikanów Francois Fillon wydaje się być zatopiony przez informacje o finansowaniu swojej żony i dzieci jako fikcyjnych asystentów i pomocy prawnej, co kosztowało podatników niemal milion euro (!). Czy zwycięstwo Le Pen jest realne, a Francji grozi populistyczna rewolucja?
Na wstępie warto wspomnieć o tym, że nie tylko Fillon ma problemy z finansami. Marine Le Pen finansowała ze środków Parlamentu Europejskiego swoich asystentów działających we Francji, co kosztowało ponad 300 tysięcy euro. Z racji tego, że nie zgodziła się tych środków zwrócić, obniżono jej wynagrodzenie w europarlamencie. Próba przedstawiania tego jako prześladowań ze strony Brukseli może trafić tylko do twardego elektoratu pani Le Pen. Natomiast Macron podobno wykorzystywał środki publiczne, gdy był jeszcze ministrem, do utworzenia swojego ruchu En Marche! (Naprzód!). Czy kraj, w którym trzech głównych kandydatów do najważniejszego stanowiska państwowego ma mniejsze bądź większe afery finansowe na głowie, można traktować poważnie? Wyborcy nie mają jednak zbyt wielu alternatyw. Socjaliści i ich bardzo lewicowy kandydat Benoit Hamon są skazani na porażkę – tak przynajmniej głosi obiegowa mądrość tej kampanii. Rankingi poparcia i zaufania urzędującego socjalistycznego prezydenta Hollande’a są skrajnie niskie, co kładzie się cieniem na każdym kandydacie socjalistów. Inni kandydaci nadają kampanii kolorytu, ale ich szanse na zawojowanie czegokolwiek są niemalże zerowe.
Fantastyka w gospodarce
Liderka wyścigu, Marine Le Pen, przedstawia swój program wyborczy, w którym zapowiada wyjście z UE, rezygnację z euro czy wystąpienie z NATO. Opowiada się za zniesieniem sankcji nałożonych na Rosję i otwarciem na dialog z Moskwą (ten motyw przewija się też w wystąpieniach Fillona). W gospodarce Marine Le Pen proponuje kompletną fantastykę w postaci lepszego socjalu i niższych podatków. Przy okazji chce wzmocnić armię i policję.
Wspomniane wyżej motywy gospodarcze i dotyczące bezpieczeństwa powtarzają się w programach innych populistycznych partii i polityków. Niekoniecznie wszystkie jednocześnie, lecz można znaleźć wiele punktów wspólnych. Proste pytanie jest takie – kto za to wszystko zapłaci? Gdy w Niemczech po wyborze patriotycznego kandydata i jego partii w latach 30. ubiegłego wieku, zapewniającego że Niemcy muszą być na pierwszym miejscu, że trzeba wstać z kolan i chodzić dumnie z podniesionym czołem, że trzeba skończyć z bezrobociem i zorganizować wielki program robót publicznych, a armia musi być wielka i silna, wydarzenia potoczyły się szybko. Owszem, Niemcy się rozwijały, ale robiły to na kredyt i gdyby nie wywołały wojny, zapewne by zbankrutowały. Wojna i zdobycze wojenne finansowały rozwój Niemiec.
Patrząc na dzisiejszych nacjonalistów naprawdę trudno nie nazywać ich narodowymi socjalistami. America (tu podstaw właściwe państwo) first pobrzmiewa z wielu ust. Niestety, wszyscy nie mogą być pierwsi, zwyczajnie zabraknie miejsca na „pudle”. Ameryka może być pierwsza na zachodniej półkuli, ale w Europie nie będzie już tak różowo – Francja, Niemcy, Włochy i Wielka Brytania nie mogą być pierwsze w tym samym czasie. Gdy taka rywalizacja trwała przez kilka poprzednich wieków, Europą co kilkadziesiąt lat wstrząsały wielkie wojny. W dwóch ostatnich musiała zaingerować Ameryka, która dziś najchętniej odgrodziłaby się murem od całego świata i rozwijała autarkię XXI wieku. Przerysowuję oczywiście, lecz jest to zabieg celowy.
Francuski Blair a może Obama?
Wracając do Francji, czy Marine Le Pen i jej narodowcy rzeczywiście mogą sięgnąć po Pałac Elizejski? Według sondaży Marine przegrywa w drugiej turze z każdym z głównych kontrkandydatów. Z każdym. Jednak sondaże w ostatnim czasie nie są w stanie dobrze oszacować poparcia populistycznych kandydatów. Dlatego nie można dawać im pełnej wiary i spać spokojnie. Do wyborów tylko i aż 2,5 miesiąca. W tym czasie we Francji rozegra się skomplikowana partia szachów, w której wióry będą lecieć na prawo i lewo. Trolle – płatni i tacy działający z przekonania – będą robić niesamowitą propagandę za panią Le Pen i przeciwko jej głównym rywalom. A w zasadzie rywalowi, bo wszystko wskazuje na to, że republikanie wypadli z wyścigu – o ile Fillon nie wycofa się jak najszybciej, a za niego nie wkroczy sensowna postać. Rywalem tym jest Emmanuel Macron.
Emmanuel kto? Czy niespełna 40-latek, który nie ma w zasadzie większej historii politycznej może wygrać we Francji? Jego program to, jak oceniają niektórzy komentatorzy, francuska wersja blairyzmu, tylko że 20 lat później. Trzecia droga między lewicowością socjalistów i prawicowym republikanizmem. Trochę liberalizmu (we francuskim rozumieniu albo z francuską specyfiką, co dobrze rozumieją polscy przewoźnicy drogowi borykający się z tzw. Loi Macron, ustawą wprowadzającą m.in. dodatkową biurokrację i koszty dla zagranicznych firm działających we Francji), trochę konserwatyzmu – nowoczesny eklektyzm. Kandydat jest dynamiczny, wygadany, ma prezencję. Ale czy ma powagę? Czy jest prezydencki? Na pewno jest na fali wznoszącej, wzbudza entuzjazm wyborców tam, gdzie się pojawi i rośnie w sondażach.
Mamy zatem, o ile republikanie nie wrócą do gry – a będzie o to bardzo trudno – wyścig o prezydenturę pomiędzy rywalami, którzy mogą nie mieć oparcia w większości parlamentarnej. A wybory do parlamentu odbędą się w połowie czerwca, czyli nieco ponad miesiąc po drugiej turze wyborów prezydenckich.
Kto wygra 7 maja? Na dziś wszystko wskazuje na Macrona, lecz – jak wspominałem – sondaże mają aktualnie mocno nadszarpniętą reputację. Bije on zarówno Marine Le Pen, jak i Fillona. Jego ewentualne zwycięstwo mógłbym porównać do sukcesu Baracka Obamy w USA – oczywiście znając proporcje. Oto kandydat młody, dynamiczny, świeży, który daje nadzieję na zerwanie ze starym układem. Pytanie, na ile absolwent kuźni francuskich elit politycznych – ENA – może być traktowany jako zagrożenie dla status quo na scenie politycznej. Ważna jest też lekcja „z Obamy”, prezydentura którego była raczej zawodem, zarówno dla jego wyborców, jak i dla licznych fanów na całym świecie. Kandydaci zmiany mają bardzo pod górkę. I tak może mieć też Macron. Nie ulega jednak wątpliwości, że potencjalne zwycięstwo Marine Le Pen niosłoby ze sobą o wiele poważniejsze konsekwencje. Ona na pewno rozbije status quo. Tylko czy aż tak głęboka zmiana jest potrzebna Francji i Europie? Przekonamy się na przełomie kwietnia i maja.
Piotr Wołejko