Złośliwi twierdzą, że za pierwszą wizytę zagraniczną Donalda Trumpa w UE mógłby zostać uznany nieformalny szczyt UE w Bratysławie. Choć to podobno duch Brexitu unosił się na sali, to wielu uznawało go za zwiastowanie Trumpizmu.
Świadomość – szczególnie po wschodniej stronie Łaby – zależności projektu europejskiego od Stanów Zjednoczonych jest minimalna. Wbrew dominującemu w dyskursie publicznym poglądowi, że Unia Europejska powstaje a contrario do USA, to wyraźnie widoczny jest komplementarny dla USA charakter Unii. Dlatego stosunek Waszyngtonu do Brukseli był zazwyczaj życzliwy, a wzajemne spięcia nie przekraczały amplitudy drobnych wstrząsów. Integracja europejska miała dla USA czystko praktyczny aspekt. Pozwalała na sprawniejsze zarządzanie sojusznikami zza Atlantyku, nie tylko przez zmniejszanie napięć pomiędzy poszczególnymi członkami wspólnoty. Centralizacja np. polityki handlowej w Brukseli upraszczała wzajemną komunikację. Łatwo tłumaczy to generalne wspieranie przez USA rozszerzania się Unii i niechęć wobec procesów odśrodkowych takich jak Brexit.
Powtórka z historii, czy nowa historia?
Optyka Waszyngtonu jest jednak wyjątkiem od reguły. Inni możni tego świata prezentują bowiem diametralnie odmienne stanowisko. Przykładem może być Rosja, ale nie jest w tym odosobniona. Czy prezydent Donald Trump będzie kontynuował to podejście? Mnożą się sygnały, że możemy doświadczyć fundamentalnej zmiany w tym obszarze. Zmiana paradygmatu może dotknąć samą relację transatlantycką, która ulegnie nie tyle zerwaniu, ale będzie oznaczać będzie zupełnie coś innego. Wspólnota transatlantycka może zostać odbudowana z łatwością w oparciu o lęk oparty na problemach społecznych. Jest to oczywiście tożsamość odczuwana przez społeczeństwa bogate, a nie w te na dorobku, bo bliskość sprowadza się do tożsamości stanu kryzysowego obserwowanego zarówno w USA, jak i we Wspólnocie jako całości i części niektórych krajów. Zasadniczą przyczyną jest globalizacja, która w sposób bezwzględny obnażyła spadającą konkurencyjność tzw. Zachodu we współczesnym świecie. Sytuacja na początku XXI wieku zaczyna przypominać tę z początku XX wieku. Ówczesne mocarstwa zaczęły przegrywać konkurencję w stworzonym przez siebie wiek wcześniej świecie.
To historyczne podobieństwo jest podstawowym elementem dyskursów, których pełno nie tylko w polskim Internecie, wieszczących zbliżającą się wielką wojnę. Powszechne w sferze medialnej analogie pomiędzy współczesnym nam stanem stosunków międzynarodowych, a tym sprzed 1914 roku, pomijają podstawy gospodarcze tego stanu rzeczy. Dotychczasowy system polityczny świata zachodniego opierał się na konsensusie pomiędzy elitami, a szeroką bazą uświadomionych politycznie obywateli. Niestety zawarty w latach 80-tych XX wieku sojusz pomiędzy miliarderami, a biedakami żyjącymi za dolara dziennie, stanowiący podstawę obecnej fali globalizacji, znalazł się pod presją spauperyzowanej tzw. klasy średniej w bogatych państwach, głównie zachodnich.
To, co pomogło pokonać komunizm w drugiej połowie XX wieku, okazało się mocno uciążliwe dla zwycięzców „zimnej wojny”. Kryzys projektu europejskiego jest niczym innym jak elementem szerszego kryzysu świata zachodniego, a ten z kolei stanowi odsłonę szerszego kryzysu globalizacji. Rozlewający się po obu stronach Atlantyku bunt nie może być jednak wielkim zaskoczeniem. Natomiast zaskakujące, szczególnie z polskiej perspektywy, mogą być konsekwencje.
Zagrożenia płynące z dokonującej się zmiany
Make America Great Again to nic innego, niż próba uratowania American dream kosztem reszty świata. Czy jesteśmy resztą tego świata czy też, co przeważa w naszych krajowych komentarzach, będziemy od tych marzeń odcinać kupony? Pewną wskazówką może być tutaj dziwna zbieżność filozofii Trumpa i tzw. sił narodowych w Europie Zachodniej. Gdybyśmy z przemówień prezydenta elekta mur z Meksykiem zastąpili strefą Schengen, Meksykanów zastąpili biednymi wschodnimi Europejczykami, to każde z nich zbierałoby oklaski w Holandii czy we Francji. Podobnie jak w przypadku USA, główną przyczyną nasilenia się ksenofobicznych nastrojów jest sytuacja ekonomiczna większości aktywnych wyborców w krajach zachodnich. Podobnie jak w USA, złota dekada lat 90-tych pozostawiła jedynie wspomnienie, a dekada po kryzysie 2007 roku wskazuje jednoznacznie na deprecjację ekonomiczną zachodniej klasy średniej. Stąd zadziwiająca zbieżność tonów po obu stronach Atlantyku.
Zmiana wydaje się o tyle nieuchronna, że wyniki kolejnych wyborów na Zachodzie nie mają większego znaczenia. Nieważne czy wybory we Francji wygra Marie Le Pen czy jej kontrkandydat. Zmiana w nastrojach społecznych nie pozostawia wyboru elitom politycznym. Konieczne jest uwzględnienie przynajmniej niektórych postulatów „buntującego” się ludu. W przeciwnym razie klasa polityczna ryzykuje dekapitację. Przykładem takiego losu jest Wielka Brytania, gdzie nastąpiła dekapitacja wszystkich głównych aktorów sceny politycznej, ze „zwycięzcami” Brexitu włącznie. Następne na liście mogą być liberalne elity USA ukształtowane w latach 90-tych XX wieku, jeśli Trump spełni choć część swoich obietnic.
Czy zmiana dokonująca się w świecie ciągle bogatego białego człowieka jest dla Polski korzystna? Niestety – wbrew opinii większości komentatorów – trudno ją za taką uznać. Co gorsza, zmiana którą obserwujemy ma charakter kompleksowy, gdyż dotyczy całego otoczenia międzynarodowego naszego kraju. Przy czym określenie międzynarodowe wydaje się być mylące, gdyż integracja europejska dotyka wielu obszarów o ściśle wewnętrznym charakterze. Względny ekonomiczny sukces polskiego członkostwa w Unii opiera się na wykorzystaniu swobody przepływów na wspólnym rynku. W ciągu ponad 10 lat, dzięki swobodzie przepływu ludzi na wspólnym rynku, Polsce udało się wyeksportować wyż demograficzny lat 80-tych, wejść na rynek usług i po raz pierwszy w historii najnowszej uzyskać nadwyżkę w wymianie towarowej z krajami rozwiniętymi.
Warto zauważyć, że transfery z budżetu wspólnotowego są dopiero na kolejnym miejscu. Scenariusz realizowany przez III RP jest więc scenariuszem chińskim. Niestety zamiast w latach 70-tych XX wieku jego realizację rozpoczęliśmy dopiero z początkiem XXI wieku, kiedy to kraje europejskie otworzyły przed nami swoje rynki. Dzisiaj wszystko wskazuje na to, że zabraknie nam czasu na wzrost, bo postulaty reformatorów Unii – w stylu byłego brytyjskiego premiera Camerona – uderzają głównie w podstawy rozwoju krajów takich jak Polska. Obecny Minister Spraw Zagranicznych Zjednoczonego Królestwa wprost negocjuje modyfikację ograniczonego wspólnego rynku, tak aby zachować własne przewagi strukturalne w wymianie gospodarczej.
Selektywne podejście do swobód wymiany gospodarczej, poprzez rezygnację ze swobody przepływu na wspólnym rynku, znajduje silny odzew w pozostałych krajach tzw. „starej unii”. Zablokowanie swobodnego przepływu (biednych) ludzi jest już ograniczaniem swobody przepływu usług. Zresztą swoboda ta nie została nigdy w pełni zapewniona, a już jest ograniczana. Hasło Donalda Trumpa, ściągnięcia do Stanów „produkcji”, która uciekła do biedniejszych krajów, jest ograniczaniem swobody przepływu kapitału, który ma powrócić pod postacią fabryk na bogaty Zachód. Jest tylko kwestią czasu, kiedy ten pomysł zostanie powtórzony w Brukseli. Wbrew powszechnemu odczuciu w starciu pieniędzy z władzą, zawsze wygrywała ta druga. Tylko od determinacji politycznej zależało zmuszenie własnego kapitału do rezygnacji z lukratywnych stóp zwrotu gdzieś daleko za wielką rzeką. Rekompensatą mogą być zwiększone dotacje ze środków publicznych pod postacią np. wydatków zbrojeniowych. W ostateczności można kapitalistom, jak w czasach Robespierre’a czy Lenina, pościnać głowy. Czy społeczeństwa budujące się na dniówce w wysokości jednego dolara dziennie pozwolą się znów zapędzić na margines historii, zobaczymy w kilku najbliższych dekadach. Powinniśmy pamiętać, że jesteśmy – jak większość mieszkańców krajów Europy Środkowo Wschodniej – członkami tej części świata, a nie – jak się nam powszechnie wydaje – wyborcami Donalda Trumpa.
Globalny hegemon czy koncert mocarstw? Co jest lepsze dla Polski?
Ponura perspektywa europejska nie jest jedynym obszarem, który podlega coraz silniejszym ruchom tektonicznym. Coraz powszechniej okazywana radość z końca hegemonii USA jest – podobnie jak w przypadku „schadenfreude” z kryzysu europejskiego – wątpliwa nad Wisłą. Zmęczenie bezalternatywną polityką zagraniczną, której celem jest jedynie zadowolenie Waszyngtonu, jest społecznie uzasadnione. Mówiący w zasadzie to samo ministrowie spraw zagranicznych budzą frustrację komentatorów szukających metod zwiększenia oglądalności i kilkalności.
Trzeba jednak starać się uświadamiać Polakom, że dla krajów z kategorii wagi piórkowej nie ma lepszej opcji, niż świat rządzony przez jednego hegemona. Z definicji jest on zainteresowany utrzymaniem status quo, elementem którego jest istnienie krajów takich jak Polska. Nasze istnienie ma swoje uzasadnienie z perspektywy Wielkiego Brata. Świat oparty na rywalizacji kilku ośrodków jest nie tylko bardziej gorący, ale i oparty na grze pomiędzy kandydatami na kolejnego hegemona. Z naszej perspektywy zasadniczym problemem jest to, że kraje takie jak Polska zazwyczaj stają się żetonami do gry o panowanie nad światem. Zwolennikom teorii balansowania pomiędzy ośrodkami należy wskazać nie tylko historię II RP, ale i proces rozkładu Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego. Małe państewka książąt Rzeszy zostały szybko zjedzone przez swoich większych braci i zewnętrznych konkurentów. Szanse na to, że w takim środowisku można łatwiej budować swój potencjał, są niewielkie. Inni gracze mogą po prostu uznać, że nie warto zwiększać ścisku u stołu i lepiej zdusić potencjalnego konkurenta. Nie trzeba zbyt długo szukać, żeby znaleźć przykład dla takiego działania. Najbardziej znanym przykładem powinien dla nas być tzw. traktat trzech czarnych orłów, który uczynił znaczny potencjał I RP czysto teoretycznym. Zamiast czekać na jedwabny szlak, lepiej chyba dać na mszę w intencji ukończenia przez administrację Donalda Trumpa bazy w Redzikowie.
Kończąc kreślenie tego ponurego obrazu niedalekiej przyszłości trzeba dodać pewien optymistyczny akcent. Negatywne doświadczenia z przeszłości nie muszą przesądzać o przyszłości. Administracja Donalda Trumpa jest wielką niewiadomą, a zarysowane powyżej skrajne prognozy mają równie skrajne prawdopodobieństwo realizacji. Zapewne polityka będzie rozwijała się zdecydowanie bliżej centrum, niż skraju. Niestety nawet najmniejsza zmiana, czy tylko rekalibracja polityki w centrum (czyli w Białym Domu, bądź też na ostatnim piętrze Trump Tower) będzie powodować ogromną zmianę na granicznej prowincji zachodniego świata, takiej jak Polska. Równie istotne zmiany w naszym codziennym życiu może mieć niewielka nawet zmiana w zakresie integracji europejskiej. Dlatego warto się też zastanowić, czy gra na zmianę traktatów ma dla nas jakiś sens. Istnieje bowiem wysokie ryzyko tego, że nowe traktaty będą dla nas mniej korzystne niż te, które funkcjonują obecnie.
Marek Bełdzikowski