W polityce europejskiej kluczowym problemem polskiego rządu jest PR, czyli jak przerobić porażkę w sukces. Efektem większości unijnych szczytów jest sukces, za który płacą jednak najsłabsi członkowie tej organizacji. Najczęściej są to kraje z naszego regionu, a proces instytucjonalnego ich osłabiania to stała tendencja sięgająca 2004 roku.
Jeśli spojrzymy na suche fakty, to instytucjonalnie największą siłę Polska miała przed akcesją do wspólnoty, czyli na szczycie w Kopenhadze, kiedy to ówczesny premier RP po raz pierwszy (zarazem ostatni) zagroził zerwaniem szczytu. Można przekornie zauważyć, że i tak nie miało wielkiego znaczenia to, ile Polska miała głosów w Radzie, ponieważ z nich nie korzystała. Ostatni szczyt Rady jest o tyle niekorzystnym nasileniem tej tendencji, że przenosi ją „na doły” integracji europejskiej. Manewry związane z dyskryminacją obywateli innych państw członkowskich innych niż własne są niczym innym, jak ograniczaniem jednej z podstawowych wolności wspólnoty, czyli swobodnego przepływu ludzi. Bez zbędnej przesady można napisać, że odczują to miliony naszych obywateli (rodziców, dzieci), ale co gorsza – jest to prawne usankcjonowanie Europy kilku prędkości. Proces podziału Unii na tzw. twarde jądro i peryferia będzie nabierał tempa, a formalne osłabianie praw krajów peryferyjnych będzie coraz wyraźniejsze. Niestety Polska w oczywisty sposób znajduje się na peryferiach wspólnoty i na kolejnych szczytach nie tylko pod względem PR będzie coraz trudniej. A to nie koniec złych wieści dla biedniejszych członków europejskiej rodziny.
W Brexicie chodzi o Berlin, a nie o Londyn
Dyskusja nad Brexitem wcale nie dotyczy bowiem Wielkiej Brytanii, lecz Niemiec. Nie ratowaliśmy Albionu (po raz który w historii?)kosztem naszych hydraulików, ale próbowaliśmy powstrzymać kanclerz Merkel. Tym razem twarzą „antyniemieckiej” koalicji był Cameron, który zmaga się na rynku wewnętrznym z narastającą po prawej stronie jego partii opozycją. Dlatego bardzo łatwo było mu po anglosasku publicznie postawić „czerwoną linię”, tym razem dla teutońskiej ekspansji. Za nią jest tzw. Brexit i związany z tym oczywisty upadek wspólnoty. Czy imperialny pochód Niemiec został skutecznie zahamowany okaże się w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Jeśli nie – należy spodziewać się kolejnego kryzysu na brukselskich salonach.
Powszechnie uważa się że mamy do czynienia z kryzysem przywództwa Niemiec i rychłym upadkiem przynajmniej prestiżu żelaznej kanclerz. Jako dowód wskazuje się szereg porażek wizerunkowych – pierwszą wyraźną klęską było zamieszanie z Grecją, a aktualnie głównym problemem jest brak pomysłów dotyczących uchodźców. Na liście jest również osoba Donalda Tuska, a dokładnie długa lista wywrotek negocjacyjnych. Do tego dochodzi wyraźny bunt na europejskim pokładzie – począwszy od, wydawałoby się, spacyfikowanych niemieckich wasali, takich jak np. Polska; poprzez Hollanda oficjalnie wspierającego zbankrutowane południe; buntujące się małe kraje strefy euro, na Brexicie kończąc. Nie wydaje się jednak, żeby każdy z tych kryzysów – razem bądź osobno – można było uznać za Stalingrad Angeli Merkel. Dodatkowo dotychczasowe koszty pacyfikowania opozycji na europejskich salonach okazywały się niewielkie. Najbardziej jaskrawym przykładem jest tutaj Grecja, gdzie warunki, które zostały przyjęte przez „buntowniczy rząd”, okazały się gorsze od tych, które zaproponowano przed buntem. Polskim decydentom rojącym o sojuszu z Londynem warto przypominać o tym, jak Ateny wyszły na sojuszu z Paryżem.
Koszty i sojusze
Jak widać jałtański wynik szczytu (w realiach UE polega to na tym, że Berlin dogaduje się z Paryżem, bądź Londynem kosztem innego państwa) nie jest zarezerwowany jedynie dla Europy Środkowej. To, że powstrzymanie Brexitu odbyło się również niewielkim kosztem, głównie polskich dzieci, też zostało zauważone przez niektórych komentatorów – dość życzliwych obecnemu rządowi. Co gorsza, w ślady Wielkiej Brytanii poszłoby chętnie wielu innych bogatych (czyli płatników netto) członków wspólnoty, o czym raportują zarówno wywodzący się z partii rządzącej europosłowie, jak i opozycyjni ex-europarlamentarzyści. Niestety nawet w polskojęzycznym Internecie nie da się ukryć, że w Unii – parafrazując Tuska – Polska znajduje sobie miejsce na stole negocjacyjnym, ale w charakterze pozycji z menu w karcie dań. Co prawda daleko nam do sytuacji południa, którego poziom życia bezpośrednio zależy od decyzji podejmowanych przez Berlin, ale nasze całkowite uzależnienie od funduszy wspólnotowych w zasadzie pozbawia nas pola manewru. Nie dotyczy to jedynie Polski. Ofiarą ostatniego szczytu o jest również mit tzw. międzymorza, którego emanacją jest Grupa Wyszehradzka. Co więcej, okazało się, że niewiele trzeba, żeby wystraszyć Grupę – jeden list z niemieckiego MSZ wystarczył, żeby szczyt V4 zgodził się na upośledzenie swoich obywateli. Wsparcia nie udzielili nam pozostali członkowie międzymorza (Bałtowie), a niektórzy (jak Bułgaria) tak się wystraszyli, że nawet nie przyjechali.
Dlatego zapowiadana przez nową ekipę zmiana kierunku polityki europejskiej ma znów tylko wizerunkowy wymiar. Niestety również w obszarze PR nie jest z nią najlepiej, ponieważ medialny akces do antyniemieckiej frondy powoduje, że trudno jest tłumaczyć sukcesy. Wynika to z banalnego faktu, iż niewielki potencjał Europy Środkowej w europejskiej grze dostrzegają również członkowie antyniemieckiej Ligi w Unii i nie mają dla nas – wbrew przekazowi w mass mediach, żadnej propozycji, a niektóre z ich postulatów są jawnie sprzeczne z naszym interesem narodowym. Stoi za tym nie tyle niechęć do Polski, ale prosta kalkulacja, że Berlinowi najłatwiej ustępować kosztem innych. Wynik ostatniego szczytu empirycznie potwierdza taką logikę.
Geneza europejskich kryzysów
Najzabawniej brzmią pomysły wyrzucenia biedniejszych krajów ze strefy Schengen, gdzie nie ma przecież skupisk muzułmańskich, jako odpowiedzi na terroryzm muzułmański w bogatych krajach Zachodu. Niestety to bardzo realna perspektywa. To czy te i tym podobne postulaty znajdą się na stole negocjacyjnym zależy wyłącznie od tego, czy pojawią się kolejne kryzysy. Mechanizm ich powstawania w organizacji międzynarodowej, na którą scedowano niektóre z kompetencji państw narodowych, jest bardzo prosty. Wybuchają wtedy, gdy jeden z członków organizacji staje się na tyle silny, że pozostali gracze dostrzegają ryzyko utraty tych elementów własnej suwerenności, które scedowali na organizację. Dlatego starają się je wycofać z uwspólnotowionego segmentu i z powrotem przejąć nad nimi pełną kontrolę.
Kolejny kryzys wybuchnie wtedy, gdy Niemcy spróbują poszerzyć swoją niemałą władzę we wspólnocie. Wyraźnie widać, że z punktu widzenia krajów peryferyjnych (czyli nieistotnych dla funkcjonowania organizacji), każda zmiana status quo jest potencjalnie niebezpieczna. Jeśli bowiem stracili kontrolę nad scedowanymi na rzecz wspólnoty kompetencjami, a są poza ośrodkiem decyzyjnym, każda zmiana może mieć bezpośredni wpływ na ich status. W tej smutnej sytuacji znajduje się oczywiście Polska, która jest uzależniona od członkostwa we wspólnocie przynajmniej na kilku płaszczyznach.
Jak pozycjonować się wobec Berlina?
Dlatego warto się zastanowić, czy siedzenie cicho w przedpokoju kanclerz Merkel – co kiedyś doradzał nam Prezydent Chirac – nie byłoby bardziej opłacalne, niż walka z germańskim „najazdem”. Wynika to nie z faktu, że Niemcy nas bardzo potrzebują, lecz z tego, że w sytuacji narastającej izolacji Berlina nawet wizerunkowy sojusznik może być cenny. Może wtedy niemiecki kanclerz, zamiast zabierać zasiłki polskim dzieciom, obniży emerytury hiszpańskim seniorom? Niby nic, ale kilkadziesiąt milionów funtów (a potencjalnie także euro) piechotą nie chodzi – tylko zostaje w polskich sklepach. Wydaje się, że takie podejście dawałoby nam większe pole manewru.
Marek Bełdzikowski