Wyjdą, czy nie wyjdą? Oto jest pytanie. Wraz ze zbliżającym się referendum w sprawie pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej, rośnie temperatura w unijnych stolicach, w szczególności w Brukseli. Brytyjski premier David Cameron dopina szczegóły zmian traktatowych, które mają zreformować UE i pozwolić mu przedstawić nowe, korzystniejsze warunki członkostwa swoim wyborcom. Cały proces zakrawa jednak o groteskę, która może przerodzić się w tragedię – skoro Londyn może liczyć na specjalne traktowanie, to czy inne państwa członkowskie nie podążą jego drogą?
Prywatny show Pana Camerona
David Cameron ma to, czego chciał. To on zarządził referendum, podejmując zobowiązanie jego rozpisania w przypadku wyborczego zwycięstwa. Nie był to akt odwagi ani rozwagi, tylko politycznego kunktatorstwa. Cameron i jego Partia Konserwatywna znajdowała się pod narastającą presją ze strony nacjonalistycznej i ksenofobicznej partii Nigela Farage (UKIP). Niektórzy politycy Konserwatystów przejęli retorykę charyzmatycznego eurodeputowanego, lidera UKIP, zajmując pozycje eurosceptyczne. Zamiast spacyfikować bunt na pokładzie własnej łodzi, Cameron poszedł na kompromis i obiecał referendum. W ten sposób wpędził się w nie lada problemy, bo – mimo sondaży wskazujących częściej na przewagę głosów za pozostaniem w UE – wynik referendum jest wielką niewiadomą. Cameron stoi przed szansą na zapisanie się w podręcznikach historii jako szef rządu, który wyprowadzi Zjednoczone Królestwo z Unii Europejskiej, spychając kraj na margines nie tylko europejskiej, lecz również globalnej polityki.
Nierzadko można odnieść wrażenie, że na pozostaniu Londynu w UE zależy bardziej przywódcom niektórych państw członkowskich, niż samemu Cameronowi. W szczególności Angela Merkel stara się wyjść naprzeciw brytyjskim oczekiwaniom, by usatysfakcjonować Camerona i dać mu do ręki konkretne ustępstwa, z którymi ten będzie mógł pójść do swoich wyborców i powiedzieć im: osiągnęliśmy to, czego chcieliśmy. Powinniśmy pozostać w UE.
Aktualnie trwa tournee Camerona oraz europejskich liderów, podczas którego ustalane są ostateczne kształty porozumienia dotyczącego zmian prawnych, m.in. w obszarze socjalnym oraz konkurencji. Pojawiają się rozmaite przecieki oraz komunikaty dotyczące tych ustaleń, lecz wszystko jest jeszcze płynne.
Mniej unii w Unii
Zadziwiające jest jednak to, jak wszyscy dali się postawić pod ścianą i zabiegają o pozostanie Londynu w UE. Dlaczego inni mają ustępować Cameronowi? Dlaczego Londyn, funkcjonujący w UE na specjalnych prawach już teraz, ma uzyskać kolejne koncesje? Czy ktokolwiek zastanowił się nad konsekwencjami ustąpienia Londynowi? Czy rozważono ryzyko pojawienia się kolejnych chętnych do wynegocjowania koncesji, ustępstw i wyłączeń od unijnego prawodawstwa? Jeśli ustępuje się jednemu państwu, nawet jeśli jest nim Zjednoczone Królestwo, to trudno będzie odrzucić żądania innych. Precedens będzie za nami. Niebezpieczny precedens. Taki, który może stanowić pierwszy krok ku demontażowi Unii Europejskiej. Po ustąpieniu Cameronowi każdy unijny lider będzie mógł pójść do Brukseli i, w zależności od politycznej proweniencji i zobowiązań wyborczych, zażądać wyjęcia kilku cegiełek z unijnej budowli. Cameron demontuje swobodę przepływu osób ograniczając wsparcie socjalne dla migrujących pracowników, a np. Marine Le Pen po zwycięstwie w wyborach prezydenckich w 2017 roku może zażądać demontażu strefy Schengen. Inni mogą rozmontować swobodę przepływu usług bądź swobodę przepływu towarów – przecież trzeba chronić rodzimych usługodawców i producentów, czyż nie? W ten sposób można osłabiać unijny jednolity rynek, pozbawiając UE jedynego rzeczywistego wymiaru jej działalności.
Jeśli Londyn preferuje pójście własną drogą, powinien móc podjąć taką decyzję. Nikt nie jest w UE z przymusu. Jeśli potrzebne są zmiany traktatowe, to UE powinna się tym zająć w normalnym trybie, a nie z pistoletem przystawionym jej do skroni przez Davida Camerona. Zmiany powinny dotyczyć wszystkich państw, a nie w szczególności specjalnego statusu Zjednoczonego Królestwa. A czy zmiany są potrzebne? Zapewne tak. Problem w tym, że UE od około trzech dekad zajmuje się głównie przygotowywaniem i wdrażaniem nowych traktatów, które w istotny sposób wzmacniają wspólnotę europejską, lecz mają jeden istotny feler – zawsze stanowią odpowiedź na wyzwania, które były aktualne w momencie rozpoczynania prac nad zmianami, a te zajmują całe lata. Stąd zazwyczaj z trudem wynegocjowane traktaty są przeterminowane od pierwszego dnia ich obowiązywania. Brakuje im waloru uniwersalności. Cóż, łatwiej powiedzieć, niż zrobić – mając na uwadze konieczność porozumienia się kilkunastu, a obecnie już niemal 30. państw.
Piotr Wołejko