Chyba tylko debata nad „ustawą o in vitro” rozgrzała w ostatnim czasie Polaków tak bardzo, jak kwestia przyjęcia przez Polskę 2 tysięcy imigrantów, w większości uciekinierów z Syrii (oraz Erytrei). W temacie wypowiedział się już w zasadzie każdy, komu podsunięto do ust mikrofon, a sondaże opinii publicznej nie pozostawiły wątpliwości – przynajmniej 70% Polaków mówi imigrantom stanowcze „nie”. Paradoks w kraju, z którego w ostatniej dekadzie wyjechało około dwóch milionów osób? I to w sytuacji, gdy Polską nie wstrząsały rewolucje ani wojny domowe, a miliony Polaków nie musiało opuścić swoich domostw w obawie przed utratą życia.
Warto mieć na uwadze to, że nie mamy do czynienia z imigrantami ekonomicznymi, tylko uchodźcami wojennymi – z ludźmi, dla których ucieczka stanowiła jedyną alternatywę w obliczu czyhającej na każdym kroku śmierci. W Syrii można zginąć z rąk jednej z setek milicji bądź ugrupowań walczących przeciwko bądź za Assadem. W Erytrei jakikolwiek sprzeciw wobec polityki władz jest równoznaczny z prześladowaniami, wtrącaniem do więzień, torturami, a czasem i śmiercią. Pamiętajmy o tym, gdy żegnamy na lotniskach bądź dworcach autobusowych nasze córki i naszych synów, nasze siostry i naszych braci, nasze matki i naszych ojców – zmierzających do Niemiec, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Szkocji, Norwegii po lepsze życie, po wyższą płacę, po szansę na zarobienie pieniędzy na utrzymanie siebie lub rodziny. W obu sytuacjach mamy do czynienia z emigracją, lecz jej powody są skrajnie różne. W pierwszym przypadku chodzi o sprawy zupełnie podstawowe, o egzystencję. W drugim liczy się już poziom egzystencji. To kluczowa różnica.
Ryzyko istnieje
Prawdą jest, że przyjęcie tysięcy imigrantów (w przypadku Polski około 2 tysięcy) wiąże się z ryzykiem. Praktycznie nic wiemy o ludziach, którym mamy zapewnić dach nad głową, wyżywienie i tchnąć w ich życie nadzieję, że może być ono normalne – że zamiast drżeć przed ostrzałem artyleryjskim można myśleć o liście zakupów w spożywczaku; że nie trzeba drżeć przed śmiertelnym strzałem ze strony snajpera, tylko można swobodnie spacerować z ulicami; że dzieci nie zostaną porwane, ani nie trafią na przypadkową minę, tylko pójdą do szkoły i będą się uczyć. Wśród imigrantów mogą znaleźć się ludzie, których w żadnym przypadku w normalnych warunkach nie chcielibyśmy przyjmować ani gościć – radykałowie, terroryści. Jest takie ryzyko i podejmując decyzję o przyjęciu imigrantów do Polski trzeba być tego świadomym. Jednak nie stanowi to wymówki, by imigrantów nie przyjąć. Warto pamiętać, że w Europie już dziś znajdziemy dziesiątki, a może nawet setki tysięcy radykałów – wśród ludzi różnych wyznań, o zróżnicowanych poglądach. Już dziś mogą oni swobodnie przemieszczać się korzystając z unijnych swobód i strefy Schengen. Czy z tego powodu nie śpimy po nocach, drżąc przed zbliżającym się atakiem? Wolne żarty.
Kluczowym argumentem przeciwko przyjęciu imigrantów jest to, że zdecydowaną większość stanowią muzułmanie. A Polacy nie chcą muzułmanów, których – niestety w pewnej mierze słusznie – kojarzą z niechęcią do asymilacji z lokalną społecznością, radykalizmem, zamachami terrorystycznymi czy obcinaniem głów (znak rozpoznawczy ISIS/Państwa Islamskiego). Jak pisałem wyżej, przyjęcie zupełnie nieznanych nam ludzi, pochodzących z obcych kultur i środowisk, stanowi pewne ryzyko. Ale bądźmy poważni – mowa o 2 tysiącach osób na 38 mln mieszkańców Polski! Nie będzie wielkim obciążeniem dla odpowiednich służb i instytucji sprawowanie nadzoru nad dwoma tysiącami ludzi, spośród których większość to zapewne przerażeni przemocą i znajdujący się w traumie cywile, którym nie w głowie wysadzanie się w warszawskim metrze, czy na molo w Sopocie.
Za solidarność trzeba zapłacić… solidarnością
W jednym z wydań „Rzeczpospolitej” w bieżącym tygodniu znalazłem na pierwszej stronie informację o tym, że Niemcy zaszantażowały Polskę, wymuszając zgodę na przyjęcie imigrantów. Odrzucenie żądań Berlina miało skutkować osłabieniem, a może nawet zniesieniem unijnych sankcji nałożonych na Rosję po dokonanym przez nią rozbiorze Ukrainy. Być może niektórych ta informacja zszokowała, lecz dla mnie było to zupełnie oczywiste. Jaki interes mają np. Włochy, Grecja czy Hiszpania – kraje najpoważniej dotknięte problemem imigrantów – w popieraniu sankcji ekonomicznych wymierzonych w Rosję? Czyż nie powoływaliśmy się na unijną solidarność, gdy apelowaliśmy o jedność w potępieniu Rosji za jej działania na Ukrainie? Teraz przychodzi nam za to zapłacić – być może moment zapłaty niedogodny, a jej forma też budzi wątpliwości, lecz tak to właśnie w UE funkcjonuje. Nikt, nawet Niemcy, nie mają możliwości udziału w UE na zasadzie „inni muszą mi coś dawać, a ja nic nie muszę”. Solidarność zawsze działa w dwie strony.
Nie róbmy zatem dziwnych min, nie wyrażajmy głośno ubolewania, tylko przyjmijmy do wiadomości, że w ramach ogólnounijnego programu jesteśmy zobowiązani do wniesienia wkładu własnego. A nawet gdyby takiego programu nie było i nikt by Polski do niczego nie przymuszał, to wyrażenie woli realnej pomocy ludziom, którzy uciekli przed śmiercią, jest naszym moralnym obowiązkiem. Przyjmujemy, głównie dzięki inicjatywie prywatnych osób, syryjskich chrześcijan (nie katolików, bo tych jest zdecydowana mniejszość), możemy przyjąć też syryjskich uchodźców bez stosowania kryterium religijnego. Pamiętajmy, że religia decydowała o życiu bądź śmierci w Europie kilkaset lat temu – od tego czasu poczyniliśmy jednak znaczący postęp.
Działajmy konstruktywnie
Zamiast sprzeciwu warto podjąć natomiast inicjatywę skierowaną ku państwom Zatoki Perskiej, które ochoczo włączyły się w wojnę domową w Syrii, finansując rozmaite podmioty i osoby biorące w niej udział. Należy im powiedzieć wprost, że „kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”. A konkretnie, że te państwa mają zobowiązanie wobec ludzi, których wojna domowa zmusiła do ucieczki. Czego jak czego, ale pieniędzy w tym regionie nie brakuje. Skoro starcza na finansowanie setek grup na całym świecie, tysięcy meczetów (także w Europie) i tym podobne inicjatywy, wystarczy też na uchodźców. Że nie będzie to łatwe, powiecie. Oczywiście! Ale od tego jest dyplomacja.
Piotr Wołejko