Zwycięstwo dyplomacji i porażka „partii wojny” – taką pointę poważnego międzynarodowego problemu, jaki stanowił irański program nuklearny, należałoby zaproponować jako podsumowanie zawartego dziś w Wiedniu porozumienia pomiędzy Iranem a grupą P5+1 (pięciu stałych członków RB ONZ + Niemcy). Mieliśmy bowiem do czynienia z mało atrakcyjną alternatywą dla fiaska negocjacji – było nią zbombardowanie irańskich instalacji i oczekiwanie na reakcję Teheranu. Przynajmniej chwilowo taki scenariusz można z powrotem schować do szuflady.
Czytajcie wcześniejsze wpisy poświęcone irańskiemu programowi nuklearnemu
Tekst układu znajdziecie tutaj, to długi (159 stron) i miejscami bardzo techniczny dokument. Jak ocenił specjalizujący się w sprawach irańskich Patryk Gorgol, „struktura umowy zakłada, że to Iran będzie gonił króliczka w postaci zniesienia sankcji. Aneks V określa m.in. jakie postanowienia umowy Iran musi spełnić, aby doszło do pierwszej fazy zniesienia sankcji przez Radę Bezpieczeństwa, Unię Europejską oraz Stany Zjednoczone. Znoszenie kolejnych sankcji uzależnione jest od dalszej implementacji umowy. A oceniać ten proces będzie Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej, do której obie strony mają zaufanie wypracowane w czasie prawie dwóch lat negocjacji, gdy MAEA pomagała w ocenie realizacji tymczasowego porozumienia. W pierwszej fazie mają być zniesione kluczowe z punktu widzenia gospodarki irańskiej sankcje dotyczące handlu i sektora bankowego, dlatego Irańczycy mają interes w tym, aby jak najszybciej dokonać implementacji tych warunków umowy„. Polecam wpis Patryka, od którego nie mam szans lepiej wyjaśnić szczegółów układu bądź historii negocjacji.
Ja skupię się na tym, co ta umowa daje i co z niej wynika.
Po pierwsze, Iran przegrał. Nie ma ani bomby jądrowej, ani dziesiątek – a zapewne setek – miliardów dolarów, które przepadły wraz z zaostrzającymi się sankcjami międzynarodowymi. Nie zgadzam się z tezą, że program atomowy to był blef najwyższego przywódcy Chameneiego, który podbijał stawkę i czekał na właściwy moment, by spieniężyć inwestycję w tenże blef. Chameneiemu ani jego politycznym sojusznikom sankcje mocno nie zaszkodziły, lecz gdy spojrzymy na cały Iran, to skutki sankcji są znaczące.
Warto spojrzeć jednak na drugą stronę medalu – irańska gospodarka może otworzyć się na świat: na towary, usługi, technologie. Zyski z tego tytułu będą ogromne i obopólne, że wspomnę tylko o sektorze naftowo-gazowym dysponującym jednymi z największych w świecie złóż, pozbawionym jednak kapitału i know-how.
Po drugie, Iran – częściowo – wygrał. Spójrzmy na napisany rok temu przez szefa irańskiego MSZ Javada Zarifa artykuł na łamach Foreign Affairs pt. „Czego tak naprawdę chce Iran?„. Odpowiedź jest banalna: uznania międzynarodowego, szacunku dla swojej pozycji w regionie. Podpisując układ w Wiedniu Irańczycy zyskali szansę na to, że ich marzenia się ziszczą. Iran, dawniej Persja, to stara cywilizacja ze wspaniałą historią. Kraj ten przez setki lat dominował w regionie i nadal chce to robić. Wspomogą go w tym cenne zasoby: surowce naturalne, potencjał demograficzny i kapitał ludzki (młode i całkiem nieźle wykształcone społeczeństwo). Zwycięstwo jest częściowe, gdyż – i tu wracam do punktu pierwszego – Iran jednak przegrał. Porażką jest nie tyle sam układ z globalnymi mocarstwami, ile konieczność uznania aktualnego systemu międzynarodowego. Rewolucyjny Iran kategorycznie odrzucał porządek międzynarodowy, najpierw logikę Zimnej Wojny, później unilateralizm Stanów Zjednoczonych. Czas mijał, a system – choć zmieniał się – nie słabł. Iran nie mógł dłużej lekceważyć świata, inaczej na kolejne dekady pozostałby dyplomatycznym pariasem i skansenem polityczno-gospodarczym. Iran musiał uznać system międzynarodowy i przełknąć gorzką pigułkę – nie zmienimy systemu, nie obalimy go, musimy się do niego przystosować. To przystosowanie niesie ze sobą ryzyka i szanse, o których będziemy mieli okazję porozmawiać jeszcze nieraz.
Po trzecie, Iran i Stany Zjednoczone nie zostały sojusznikami, ani przyjaciółmi. Układ atomowy rozwiązuje jeden problem, nie dotykając innych problemowych zagadnień. Wiele mówi się o tym, że teraz Teheran z Waszyngtonem wreszcie na serio wezmą się, wspólnie, za Państwo Islamskie. Nie tak szybko, jak sądzę. I bez układu współpraca w tym obszarze miała miejsce, lecz wystąpiło wiele rozmaitych problemów (np. szyickie milicje sponsorowane przez Iran nadal uważają Amerykę za głównego wroga). Co więcej, między Państwem Islamskim a Teheranem istnieje szereg mętnych powiązań i trudnych do wytłumaczenia „przypadków”. Warto też przypomnieć w tym miejscu, że ojciec założyciel Al Kaidy w Iraku (protoplasty ISIS/Państwa Islamskiego) na początku bieżącego tysiąclecia spędził jakiś czas w Iranie, gdzie między innymi szkolił się w tzw. guerrilla warfare. Państwo Islamskie ma cichy układ z Assadem i wiele wskazuje na to, że podobny układ ma także z Iranem, a przynajmniej z niektórymi instytucjami państwa irańskiego. Dla Assada i dla Iranu sunnicy radykałowie stanowią cennego tymczasowego sojusznika, który robi wiele by zjednoczyć szyitów pod irańskim przywództwem. To temat na osobną dyskusję. Wracając do relacji z USA, to powrót do wzajemnych relacji będzie bardzo trudny i może zająć dużo czasu. Nie tak łatwo wymazać z pamięci obalenie premiera Mossadegha przez CIA, czy niemal półtoraroczną okupację ambasady USA w Teheranie tuż po Rewolucji.
Po czwarte, przechodząc do samego układu z Wiednia, kluczowe będą jego implementacja i monitoring tego procesu. Jest tyle momentów i sytuacji, w których cała ta układanka może runąć niczym domek z kart, że potrzebna będzie wielka determinacja, by do tego nie dopuścić. Sprawę utrudnia poważny deficyt zaufania między stronami układu, w szczególności między Iranem a USA, a także presja irańskich i amerykańskich konserwatystów, którzy są temu układowi bardzo niechętni. W obu krajach może dojść do zmiany politycznych wektorów i przejęcia władzy przez elementy i osoby niechętne układowi, które będą gotowe zaprzepaścić wieloletni dorobek negocjacyjny dla realizacji własnych ideologii. Takie ryzyko będzie wisiało nad wiedeńskim układem nie tylko przez najbliższe lata. Ryzyko tym większe, że w Stanach Zjednoczonych najpewniej od 2017 r. będziemy mieli republikańskiego prezydenta, który na pewno będzie bardziej wrażliwy na izraelskie stanowisko wobec układu. Brzmi ono tak – to historyczna pomyłka.
Po piąte, nawiązując do pierwszych słów niniejszego wpisu, podpisanie układu pokazuje, że negocjacje są możliwe i mają sens. Kto wie, czy gdyby prezydent Bush nie wolał umieszczać Iranu na osi zła, tylko wykorzystał wyciągniętą (nieśmiało, ale jednak) rękę ówczesnego irańskiego prezydenta Mohameda Chatamiego, to nie mielibyśmy już dziesięciolecia obowiązywania analogicznego układu. Stany Zjednoczone musiały sparzyć się w Iraku i Afganistanie, by zrozumieć, że prowadzenie dyplomacji za pomocą samolotów F-16, rakiet Tomahawk, lotniskowców oraz czołgów Abrams to droga donikąd. Rozwiązaniem problemów w zdecydowanej większości sytuacji muszą zająć się dyplomaci, nie wojskowi, a dyplomacja jest sensowniejsza (i tańsza!) od wojny.
Piotr Wołejko