Na dwa lata przed końcem drugiej kadencji w Białym Domu prezydent Barack Obama wreszcie podejmuje odważne decyzje w sprawach, które od dawna tego wymagały: relacji z Kubą, sytuacji kilku milionów nielegalnych imigrantów oraz porozumienia klimatycznego z Chinami. Obama miał na to sześć lat i bez wątpienia dysponował kapitałem politycznym, który pozwoliłby zająć się przynajmniej jednym z tych zagadnień. Jednak zajął się tym dopiero teraz, gdy ostatecznie stracił wpływy w Kongresie, a jego kadencja nieuchronnie zbliża się ku końcowi. Czy w amerykańskiej polityce prezydent musi zostać z niczym, żeby zagrać o wszystko?
Obama zaczynał w oku cyklonu kryzysu finansowego i temu musiał poświęcić pierwsze miesiące swojej prezydentury. Zaczynał z wysokiego C – sondaż Gallupa z pierwszych dni urzędowania Obamy w Białym Domu wskazywał, że popiera go 67% Amerykanów, a tylko 13% oceniało go źle. Wyniki te nie dziwią, gdy przypomnimy sobie poprzednika Obamy, George’a W. Busha i jego ekipę neokonserwatystów, „dokonania których” do dziś wychodzą Stanom Zjednoczonym bokiem. Przez pierwsze dwa lata rządów Obama miał za sobą obie izby Kongresu. Nie wykorzystał jednak tych sprzyjających warunków. W 2012 r. Partia Republikańska odbiła Izbę Reprezentantów i rozpoczęła odrabianie strat w Senacie. W 2014 r. straty w Senacie zostały odrobione z nawiązką, a w Izbie Reprezentantów Republikanie utrzymali większość. Obama stracił Kapitol, w efekcie czego ma w zasadzie zerowe szanse na przeforsowanie jakichkolwiek projektów legislacyjnych. Poparcie prezydenta spadło w grudniu 2014 r. do 45%, przy aż 51% osób negatywnie oceniających jego prezydenturę.
Osłabiony Obama zabiera się do pracy
Jak się okazuje, ta sytuacja – w połączeniu z próbą zapewnienia sobie miejsca w historii, co jest standardem dla drugich kadencji amerykańskich prezydentów – zmobilizowała Obamę do działania. Dotychczasowe porażki i pół-sukcesy, jak np. reforma zdrowotna (uchwalona w 2010 r.), wycofanie wojsk z Iraku (2011 r.), wysłanie dodatkowych żołnierzy (2010 r.) i ich wycofanie (2012 r.), a następnie ogłoszenie zakończenia działań wojennych w Afganistanie (2014 r.), obalenie Kaddafiego (2011 r.), całkowite fiasko rozmów pokojowych między Izraelem a Palestyńczykami, czy przedłużające się negocjacje ws. irańskiego programu atomowego, można było bowiem określić jako co najwyżej przeciętny dorobek. Owszem, Obamę częściowo bronią trudne warunki gospodarcze, w których przyszło mu funkcjonować (ogromne zadłużenie odziedziczone po Bushu w połączeniu z kryzysem finansowym), lecz nie sposób zrzucić winy za słaby bilans dwóch kadencji na barki poprzednika. Taki manewr działa co najwyżej przez jedną kadencję, a najczęściej przez jej pierwszą połowę.
Czujny czytelnik spyta – w jaki sposób Obama może cokolwiek zdziałać, skoro na Kapitolu jego przeciwnicy mają komfortową większość w obu izbach Kongresu? Otóż korzysta on z uprawnień wykonawczych, a więc omija legislaturę i działa w ramach konstytucyjnych prerogatyw. Czy aby na pewno mieści się w tych ramach? Tutaj należałoby spytać o zdanie specjalistów od prawa konstytucyjnego w Stanach Zjednoczonych i jestem przekonany, że uzyskane odpowiedzi spełniałyby warunki polskiego przysłowia, które głosi, że „gdzie dwóch prawników, tam trzy opinie”. Jednego można być pewnym – Kongres, a konkretnie Republikanie (choć nie tylko, bo również i niektórzy Demokraci sprzeciwiają się poszczególnym posunięciom prezydenta), będą wykorzystywać wszystkie dostępne narzędzia, przede wszystkim prawne, by działania Obamy zatrzymać, spowolnić, bądź w najgorszym przypadku rozwodnić.
Trzy fronty Obamy
Tymczasem wspomniane we wstępie trzy zagadnienia – Kuba, imigranci, układ klimatyczny z Chinami – domagały się decyzji, a konkretnie – zmiany dotychczasowej polityki. W przypadku Kuby już wiele dekad temu było jasne, że embargo nie zadziałało i – to najpóźniejszy moment – wraz z upadkiem ZSRR należało je znieść. Kolejnym prezydentom brakowało jednak odwagi, a nieliczne – acz dobrze zorganizowane lobby kubańskich emigrantów – skutecznie broniło bezskutecznej, a wręcz kontrskutecznej polityki USA wobec Kuby. Ta nie stanowi od dawna żadnego zagrożenia dla USA, ani dla innych państw. Dziś trzeba raczej myśleć o interesach i pieniądzach, niż o walce ideologicznej z resztkami komunizmu.
Kwestia imigrantów mocno dzieli Amerykanów, lecz siła argumentów zwolenników innego rozwiązania niż, w zasadzie niemożliwa, deportacja nielegalnych imigrantów, jest miażdżąca. W zasadzie wystarczający byłby argument podstawowy i historyczny zarazem – Stany Zjednoczone to państwo stworzone przez imigrantów. Bez nich nie mogłoby istnieć. Sentymenty antyimigracyjne zawsze występowały, lecz bez napływu nowej krwi Ameryka nie byłaby Ameryką. Historia pokaże, że dzisiejsi oponenci decyzji Obamy byli w błędzie. Tak samo jak mylili się wcześniejsi oponenci imigracji, chociażby tej z Irlandii w połowie XIX w.
W przypadku układu klimatycznego z Chinami również poruszamy się po grząskim gruncie. Przy całym sceptycyzmie wobec propozycji powstrzymywania tzw. ocieplenia klimatu (konkretnie: skupienia się na emisjach dwutlenku węgla), nie ulega wątpliwości, że żadne decyzje w tej dziedzinie nie mają sensu, jeśli nie żyrują ich jednocześnie Stany Zjednoczone oraz Chińska Republika Ludowa – dwie największe gospodarki, dwaj najwięksi emitenci dwutlenku węgla. Osiągnięcie porozumienia z Chinami jest więc sukcesem Obamy, nawet jeśli uznamy, że jego warunki są dość ogólne.
Potencjalne fronty Obamy
Wyraźnie widać, że Obama nabrał wigoru i odważnie kroczy ku miejscu w podręcznikach historii. Co jeszcze może spróbować załatwić, zanim jego druga kadencja dobiegnie końca? Na porozumienie izraelsko-palestyńskie jest raczej zbyt mało czasu i chętnych (zainteresowani są raczej niezainteresowani bolesnymi ustępstwami, które są nieuchronne, by porozumienie stało się realne), ale umowa z Iranem ws. programu atomowego wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Do ustalenia pozostały szczegóły oraz istotna, acz nie fundamentalna kwestia w postaci zapewnienia Iranowi wyjścia z twarzą z negocjacji. Bądź co bądź to Iran ustępuje presji ze strony USA.
To były jednak oczywiste strzały – a może coś bardziej wymagającego? Pole do popisu jest szerokie: Afganistan, Kaszmir, Donbas, Irak-Syria-Państwo Islamskie, Libia, Korea Północna, Wenezuela. Nie mówię już o odwróceniu polityki narkotykowej, która napędza tylko zyski i zwiększa siłę karteli w Meksyku oraz grup przestępczych na zachodniej półkuli. Chyba żadna inna decyzja (niż jakaś forma legalizacji narkotyków) nie wpłynęłaby tak pozytywnie na bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych oraz innych państw regionu. Byłoby to jednak zbyt dużo jak na ostatnie dwa lata prezydentury, biorąc pod uwagę opozycję wobec tej zmiany, silną pozycję Republikanów w Kongresie, a także ilość frontów, które otworzył Obama.
Konstytucja nie sprzyja zmianom
Nic nam, tu w Europie, do tego, jak Amerykanie meblują swój kraj, lecz naszła mnie taka refleksja, iż najlepsza dla Stanów Zjednoczonych byłaby nieodnawialna dwuletnia kadencja prezydenta. Wybrany lider ma wtedy odwagę do działania i może skupić się na tym, co jest istotne, zamiast przez sześć lat (dwie kampanie prezydenckie i trzy kampanie kongresowe) zawierać liczne układy z politykami z własnej partii oraz z ugrupowania opozycyjnego. Po chwili przychodzi jednak otrzeźwienie – ojcowie założyciele tak określili podział władzy między egzekutywę a legislaturę, żeby zmiany następowały powoli, w drodze ucierania się kompromisu. Amerykańska konstytucja jest w tej materii konserwatywna i raczej broni status quo, niż sprzyja gwałtownym zmianom. Problemem jest jednak to, że o ile temperatura sporów politycznych zazwyczaj jest w USA wysoka, to z biegiem lat coraz trudniej o kompromisy. Scena polityczna się polaryzuje, a do głosu dochodzą radykałowie po obu stronach, którzy przedkładają ideologiczną czystość nad porozumienie w środku drogi. To jednak temat na inną dyskusję.
Piotr Wołejko