Jeśli ktoś wierzył w to, że kryzys na Ukrainie w znaczącym stopniu wpłynie na ożywienie NATO, to mocno się przeliczył. Dla większości członków Paktu zagrożenie ze strony Rosji jest mniej niż iluzoryczne. Moskwa jest partnerem handlowym, a nie potencjalnym przeciwnikiem – tak to odbierają politycy w Berlinie, Paryżu, Rzymie czy Wielkiej Brytanii. Raczej nie mają złudzeń, co do rosyjskich elit rządzących, ale uznają, że dopóki można robić biznes, dopóty należy robić biznes. Stąd europejskie stolice pozostają głuche na wezwania Stanów Zjednoczonych, by zwiększyć wydatki na obronę narodową do 2% PKB, co stanowi – nieosiągalny dla zdecydowanej większości członków – natowski wymóg. Dziś spełniają go tylko Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Grecja i Estonia.
Co prawda Polska trzy tygodnie temu zapowiedziała dorzucenie 0,05% PKB, by osiągnąć 2-procentowy próg wydatków na obronę, lecz od zapowiedzi do realizacji droga daleka. Nawet jeśli formalnie cyferki w budżetowych tabelkach będą się zgadzać, kluczowe jest realne wydatkowanie zapisanych w ustawie budżetowej pieniędzy. A z tym MON ma od wielu lat poważne problemy, z powodu których minister finansów nie wylewa akurat łez. Dla niego oszczędności w MON to błogosławieństwo pozwalające utrzymać w ryzach, i tak przecież wysoki, deficyt. Jednak nawet mimo tego wszystkiego, w porównaniu do wielu naszych sojuszników, stanowimy godny naśladowania przykład w zakresie procentowego udziału wydatków na obronę narodową w stosunku do PKB.
Wydaje się, że amerykańskie nawoływania – a od lat są one niezmienne, administracja Obamy jest tutaj wyjątkowo konsekwentna – nie przyniosą większego efektu. Europejscy sojusznicy mają pilniejsze wydatki (w końcu kryzys finansowy mocno uderzył w Stary Kontynent, w szczególności w kraje strefy euro), a – jak wspomniałem na wstępie – poczucie zagrożenia zewnętrznego jest nikłe. Ewidentnie brakuje determinacji do podjęcia męskiej decyzji, która wiąże się z akceptacją rzeczywistości – historia wcale się nie skończyła, a wojna w sercu Europy jest jak najbardziej możliwa. Paradygmatem postzimnowojennego rozwoju było przekonanie, iż żadnej wojny już nie będzie (a były, chociażby krwawe wojny na Bałkanach), a więc siły zbrojne jako takie nie są najważniejszym instrumentem polityki państw. Widać, że mimo kolejnego przykładu zaprzeczającego temu paradygmatowi, czas na zmiany jeszcze nie nadszedł.
Wirtualna obrona ze strony Sojuszu?
W efekcie NATO staje się coraz bardziej iluzorycznym sojuszem, który oferuje iluzoryczne gwarancje, na podstawie bardzo niejasnego artykułu V Traktatu Północnoatlantyckiego. Zapisana w nim pomoc wedle uznania każdego z sojuszników może okazać się równie przydatna w chwili próby, jak francuskie i brytyjskie gwarancje dla Polski w przededniu wybuchu II wojny światowej. Czy w przypadku ewentualnej agresji na członka NATO świat miałby do czynienia z kolejnym Sitzkriegiem, w którym rolę ulotek zrzucanych na hitlerowskie Niemcy zająłby twitterowy hashtag typu #UnitedforUkraine?
Dla Amerykanów NATO traci na znaczeniu, czemu dali wyraz w trakcie oraz po operacji w Libii. Potwierdziło się wówczas, iż bez szerokiego zaangażowania sił zbrojnych USA europejscy sojusznicy nie są zdolni do prowadzenia działań bojowych na większą skalę. Brakowało dosłownie wszystkiego, od amunicji począwszy. Stany Zjednoczone „podziwiały” kolejny etap zaangażowania Europejczyków, który w Afganistanie zyskał ironiczną nazwę „I Saw American’s Fight” – w taki sposób Amerykanie odczytywali skrót ISAF, czyli międzynarodowej „czapy” nad wojskami zachodnimi pod Hindukuszem. Jako taką możliwość działania poza Europą posiadają jeszcze Francja (i chce takie działania prowadzić, czego dowodem zaangażowanie w Mali czy Republice Środkowoafrykańskiej) oraz Wielka Brytania. Można podziwiać determinację Duńczyków do udziału w natowskich misjach, lecz ich potencjał jest na tyle niewielki, że nie robi większej różnicy. Niemniej polityka Kopenhagi względem NATO jest jasna – na Sojusz należy stawiać i można na niego liczyć.
Niestety, dla wielu państw członkostwo w NATO oznacza coś zupełnie innego. Sojusz coraz bardziej staje się klubem dyskusyjnym, a żyrujące to wszystko Stany Zjednoczone mają coraz mniejszą ochotę na finansowanie europejskiego bezpieczeństwa. Niepokoi to, że w Europie mało kto zdaje się to znudzenie zauważać, nie mówiąc o wyciąganiu z niego wniosków. A te są oczywiste – albo zadbamy o własne bezpieczeństwo we własnym zakresie, utrzymując zdolne do działania siły zbrojne, albo zewnętrzne mocarstwa będą narzucać nam swoją wolę. Europejskie soft power może przyciągać społeczeństwa lub elity władz państw trzecich, lecz jeśli ich aspiracje stoją w sprzeczności z interesami innych państw (jak w przypadku Ukrainy i Rosji), Europa stoi na straconej pozycji. Brak wiarygodnej opcji wojskowej (hard power) w ogromnym stopniu ogranicza możliwości soft power. Na razie nie przeszkadza to jednak kluczowym graczom na Starym Kontynencie. Tak bardzo zatracili się w końcu historii, że zapomnieli o sprawdzonej zasadzie „si vis pacem, para bellum”.
Piotr Wołejko