Obserwowane zamieszanie wokół podpisania przez Ukrainę umowy stowarzyszeniowej z Unią jest dobrym przykładem na niezbyt dobrą passę projektu europejskiego poza jego granicami. Wbrew pozorom jest to istotne novum, gdyż nie tak dawno potencjalni członkowie walili do Brukseli drzwiami i oknami, a formalnie chęć akcesji do wspólnoty zgłosiło np. Maroko (1986r). To se ne vrati, jak mawiają Czesi. Co gorsza, po raz pierwszy w swojej historii to Unia jest zmuszona do konkurowania o potencjalnych członków, a nie odwrotnie (gdyby oczywiście w Brukseli wola przyjmowania „nowych” zaistniała, na co w perspektywie dekady się nie zapowiada). Ten psychologiczny aspekt tłumaczy obserwowany paradoks – chociaż Bruksela wytworzyła narzędzia, jak to się mówi – instytucjonalnego wpływu na swoją ’bliską zagranicę’, takie jak np. partnerstwo wschodnie – to efekty wykorzystania tych narzędzi są marne. Psychologia nie jest jedyną przyczyną, dlaczego Ukraina – choć piłka jest jeszcze w grze – pozostanie w zawieszeniu pomiędzy wschodem a zachodem.
Zasadnicza przyczyna obecnego stanu rzeczy to słabość proukraińskiego lobby w Brukseli. Nie wynika to z niechęci do Kijowa na unijnych salonach. Podobnie jak dla Polski angażowanie się w politykę sąsiedztwa z Algierią, taką samą egzotyką dla Hiszpanii jest walka o „europejską” Ukrainę. Do faktycznych promotorów ukraińskiego kursu na Brukselę można zaliczyć Polskę, kraje nadbałtyckie, Szwecję i – w pewnym zakresie – Niemcy. Natomiast nie budzi chyba żadnego zdziwienia, iż pozostałe stolice – od Lizbony przez Dublin, a na Zagrzebiu kończąc – z dużym trudem odnajdują Ukrainę na mapie. Nie oznacza to niechęci dla samego pomysłu walki o Kijów, a jedynie poparcie, w zakres którego nie wchodzi perspektywa ‘umierania za Kijów”.
Wątpliwości może budzić postawa byłych satelitów ZSRR, które nie przejawiają specjalnego zainteresowania Ukrainą. Obecne wydarzenia są bowiem niczym innym jak kolejną potyczką w geopolitycznym starciu na terenie byłego ZSRR. Jeśli spojrzymy na kwestię ‘ukraińską’ na szczycie partnerstwa wschodniego z tej perspektywy – a sam układ stowarzyszeniowy uznamy nie za cel, a środek do celu – obserwowane wydarzenia staną się dość jednoznaczne. Ukraina wyraźnie staje się jedynym z „pól” dyplomatycznego starcia pomiędzy tworzącymi się ośrodkami siły – a kluczowymi graczami są Moskwa i Bruksela, z Waszyngtonem w tle. Obie strony, przynajmniej na razie, grają dość ostrożnie, trzymając na razie najcięższe działa w garażach, a na obecnym etapie zwycięzcą okazuje się paradoksalnie Bruksela.
Niską temperaturę sporu można tłumaczyć polityką wewnętrzną w Niemczech. Kanclerz Merkel co prawda wygrała wybory, ale ich wynik zakończył karierę polityczną obecnego jeszcze ministra spraw zagranicznych republiki federalnej, a negocjacje koalicyjne zakończyły się dopiero w zeszłym tygodniu. Wobec niechęci zarówno premiera Camerona, jak i prezydenta Hollande’a do konfliktowania się z Rosją, nie było komu wymusić działań agend unii zarówno na forum WTO czy wspólnej służby zagranicznej. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak przyjęcie z premedytacją strategii polegającej na wykrwawianiu przeciwnika, czyli prezydenta Putina.
Beg your neighbor
Wbrew pozorom, działania dyplomacji rosyjskiej nie polegają na sformułowaniu oferty ‘przebijającej’ tą unijną, ale są zastosowaniem klasycznej XIX-wiecznej metody „zrujnuj swojego sąsiada”. Problem polega na tym, że jej skuteczność – w tym konkretnym przypadku – będzie bardzo krótkotrwała, a zrujnowany sąsiad za chwile ustawi się do kasy. Wielkość koniecznej wypłaty zadecyduje o stanowisku Moskwy wobec europejskiej przyszłości Ukrainy. Świadomość tej – dość bliskiej – perspektywy jest zapewne przyczyną milczenia służb prasowych Kremla, czy też ministra Ławrowa. Wystarczy porównać obecną sytuację do tej związanej z ‘ograniem’ sekretarza Kerry’ego przy okazji syryjskiej broni chemicznej, która została mocno wykorzystana w piarze Kremla. Błąd popełniony przez rosyjską dyplomację polegał prawdopodobnie na przecenieniu warunków wstępnych dla podpisania porozumienia stawianych przez Unię. Chodziło tutaj m.in. o uwolnienie byłej premier, czy też wprowadzeniu kilku reform strukturalnych. Wydawały się one na zaporowe – z punktu widzenia wewnętrznej polityki ukraińskiej. Dodatkowo, istniejąca w samej Unii opozycja wobec rozszerzania się na wschód wydawała się wystarczająco silna dla zablokowania całego pomysłu. Co gorsza, z polskiego punktu widzenia, działalność tej opozycji nie ograniczała się jedynie do złośliwego milczenia.
Obecne kłopoty finansowe Ukrainy w dużym stopniu wiążą się z obniżaniem ratingu, czego dokonano niemal równocześnie z otwarciem „publicznej”, w sensie międzynarodowym, debaty na temat stowarzyszenia się Kijowa z Brukselą. Było to coś więcej niż puszczone z centrum Zachodu (czyli londyńskiego City) oczko do prezydenta Putina. Tzw. agencje ratingowe są wyraźnie afiliowane politycznie, co pozwala interpretować ich działania w tych kategoriach. Dodatkowo, Unia w żaden sposób nie reagowała na groźby Moskwy kierowane pod adresem Kijowa w kwestiach handlowych. Brak reakcji Brukseli, która w zakresie polityki handlowej na forum WTO jest potęgą i z łatwością mogłaby skontrować antyukraińskie działania Rosji w tym zakresie, był dodatkowym sygnałem. W ten sposób zachód wyraźnie sygnalizował nie tylko fakt, że nie będzie „osłaniał” przeorientowania ukraińskiej gospodarki ze wschodu na zachód, ale wyraźne pokazał brak wiary, że umowa stowarzyszeniowa zostanie faktycznie podpisana.
Oczywiście, gdyby władze w Kijowie miały odpowiednią determinację, mogły podpisać taką umowę – jednocześnie narażając się na retorsje ze strony Moskwy. Najwyraźniej pozycja Janukowicza w ukraińskiej polityce jest zbyt słaba aby ponosić ryzyko gwałtownego obniżenia poziomu życia własnych obywateli. Co spowodowało przemianę, wydawałoby się „pustej”, oferty stowarzyszeniowej w realną propozycję? Być może było to zakończenie impasu w negocjacjach koalicyjnych w Niemczech, bądź też – na co wskazuje lista obecności na szczycie Partnerstwa Wschodniego – była to, jak to zwykle bywa w polityce, cyniczna gra prowadzona przez Zachód.
Bitwa materiałowa
Posługując się klasykiem, który pisał o wojnie jako o przedłużeniu polityki, można spróbować przenieść na grunt gry międzynarodowej pojęcie „bitwy materiałowej”, która polega ni mniej ni więcej na próbie wykrwawienia przeciwnika. W przypadku Ukrainy oczywiście nie chodzi o prezydenta Jankowycza, który postawiony pod ścianą przez Putina, bez wsparcia Unii w obszarze ekonomicznym i, co gorsza, bez zdolności do poniesienia politycznych kosztów integracji z UE, w zasadzie nie ma żadnego ruchu. Co więcej, Ukraińcy najwyraźniej starali się tak prowadzić negocjacje, aby odpowiedzialność za ich prowadzenie spadła na kogoś innego, co nie było ładnym – również w sensie międzynarodowym – zagraniem. Wydaje się, że w tym kontekście należy odczytywać wstrzymanie przez ukraiński parlament (Rada Najwyższa) prac nad ratyfikacją umowy stowarzyszeniowej i późniejsze wypowiedzi ukraińskich oficjeli, deprecjonujących zarówno układ stowarzyszeniowy oraz wskazywanie na Moskwę jako szantażystę.
Takie postawienie sprawy było zasadniczym błędem, bo nie tylko zirytowało obu oponentów, ale pozwoliło stronie unijnej na dokonanie – oczywiście w kategoriach negocjacyjnych – egzekucji drugiej strony. Natychmiast zaproponowano Kijowowi podpisanie umowy bez żadnych warunków wstępnych, co zmusiło Janukowycza do jasnego odrzucenia takiej propozycji. Całe odium związane z porażką brakiem spadało więc na niego. Jednocześnie Ukraińcy zrobili coś, co miało zabezpieczyć ich przed tym skutkiem, przy okazji uderzając w działania Kremla. W tych kategoriach należy patrzeć na złożoną przez Janukowycza propozycją włączenia do negocjacji, jako trzeciej strony, Moskwy – przy jednoczesnym podkreślaniu szantażu Putina jako czynnika blokującego porozumienie. Takie postawienie sprawy wyraźnie ograniczyło możliwości działania antyukraińskiego lobby w Brukseli. Zarówno Londyn, jak i Paryż z radością przyjęłyby niezdolność Kijowa do wypełnienia warunków porozumienia, ale uległość wobec Putina byłaby prestiżową porażką. Tymczasem polityka zagraniczna to aktualnie jedyny obszar, gdzie zarówno Cameron, jak i Hollande, mogą szukać jakichś sukcesów na potrzeby własnej opinii publicznej.
Wygenerowany w ten sposób pat negocjacyjny – oparty na próbie – wymuszonej bądź nie, ale jednak polityce siedzenia przez Ukraińców na barykadzie i twierdzenia: chcę, ale nie mogę wobec Unii i nie chcę, ale muszę wobec Moskwy, jest zdecydowanie bardziej korzystny dla Brukseli, niż dla Moskwy, a najmniej korzystny dla Kijowa. Bruksela może w zasadzie nie robić nic, wyciągając – w miarę potrzeb – na stół wynegocjowaną już umowę stowarzyszeniową i deklarując politykę otwartych drzwi dla Ukrainy. Dużo gorzej ma Putin. Czas gra na jego niekorzyść, gdyż pogarszająca się sytuacja Ukrainy będzie w światowych mediach interpretowana jako skutek zablokowania przez Moskwę integracji Kijowa z Brukselą. Co gorsza, tak samo może myśleć coraz więcej Ukraińców, choć obiektywnie nie będzie to prawdą.
Dodatkowo, z politycznego punktu widzenia, każde „negatywne” działanie ze strony Moskwy – takie jak np. próba wyegzekwowania długów gazowych poprzez zamknięcie kurków z gazem, będzie odczytywane jako realizacja gróźb. Co gorsza, równie fatalny będzie brak jakichkolwiek działań. Jeśli czekający w kolejce do moskiewskiej kasy Janukowycz nie dostanie jakiejś wypłaty, np. w przypadku ogłoszenia niewypłacalności Ukrainy, prestiż Kremla również ucierpi. Bo skutek ulegania groźbom Moskwy będzie dokładnie taki sam, jak nie uleganie im. Ukraińców będzie więc można oceniać tak, jak ocenił postawę rządu Jej Królewskiej Mości podczas konferencji Monachijskiej niejaki Winston Churchill – mając do wyboru wojnę i hańbę, wybrali hańbę, a wojnę i tak będą mieli.
Problem Kremla polega na tym, że za bardzo na szastanie pieniędzmi go stać, a Ukraina może się szybko okazać studnią bez dna. Nie chodzi bowiem o jednorazową zapomogę, a finansowanie tego kraju przynajmniej do wyborów prezydenckich w roku 2015. Utrzymywanie czterdziestu paru milionów Ukraińców, nawet w tym ograniczonym czasie, może przekraczać możliwości Kremla. Warto podkreślić, że postulowany przez wielu Polskich polityków pomysł „pakietu pomocowego” Brukseli dla Ukrainy byłby w kontekście tego modelu negocjacyjnego błędem. Nie chodzi o to, jak nieszczęśliwie napisał minister Sikorski, by utopić kilkanaście miliardów euro w Kijowie, tylko o kwestię polityczną. „Wygranie przetargu” nad Dnieprem oznaczałoby nie tylko wzięcie na polityczny garnuszek wyraźnie schyłkowej ekipy Janukowycza. Bruksela znalazłaby się w obecnej sytuacji Putina, na którego można bez większego problemu zwalać wszystkie problemy, nie tylko gospodarcze, Kijowa. W tej chwili napędza to zwolenników „opcji” europejskiej. Po wygranym przetargu – sytuacja wróciłaby do tej z okresu po pomarańczowej rewolucji – ówczesny, jak najbardziej proeuropejski, prezydent Juszczenko miał po dwóch latach kilkuprocentowe poparcie.
Gra na wykrwawienie Kremla w tej politycznej bitwie materiałowej daje szanse na wyrwanie Kijowa – siłami samych Ukraińców – ze strefy wpływów Kremla. Putin nie ma specjalnego wyboru, jak topić miliardy petrodolarów w utrzymanie „swoich” w Kijowie. Bez większych szans na ostateczny sukces, bo ukraińskiemu społeczeństwu zawsze będzie można powiedzieć, że w Unii miałoby lepiej. Opcja odwrotu też nie wchodzi w grę, bo pokazywałaby słabość „suwerennej demokracji” nie na jakiś antypodach, ale na swoim podwórku. W każdym przypadku będzie to prestiżowo i ekonomicznie kosztowne dla Kremla, ale największą cenę zapłacą Ukraińcy. Najbliższe kilka lat to nie tylko czas zamieszania politycznego w Kijowie, ale przede wszystkim jego koszty ekonomiczne.
Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja