Tak zwana Arabska wiosna wywołała ruchy tektoniczne w Afryce Północnej oraz na Bliskim Wschodzie. Status quo w postaci mniej lub bardziej despotycznych rządów został zachwiany przez obalenie prezydentów Tunezji i Egiptu, a następnie libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego. Jednym ze skutków tego wydarzenia było powstanie Tuaregów, nieudana secesja północnej części Mali, a następnie interwencja wojskowa Francji. Od władzy odsunięto nawet mistrza politycznych gier i przetrwania (rządził w latach 1978-2012), Alego Abdullaha Saleha z Jemenu. W Syrii wybuchła rebelia przeciwko prezydentowi Baszarowi Assadowi. Przemoc rozlewa się na sąsiedni Liban, kraj wielce wrażliwy na konflikty etniczno-religijne. Płonie Irak, rozdzierany przez radykalne szyickie i sunnickie ugrupowania. W tle pozostają Kurdowie i ich dalekosiężne marzenia o własnym państwie, zaspokajane na dziś przez dążenie do autonomii w ramach istniejących struktur państwowych, a także Palestyńczyków domagających się powstania niepodległej Palestyny.
Ten przydługi wstęp to i tak telegraficzny skrót sytuacji, która w sposób dynamiczny rozwija się na obszarze od zachodniego wybrzeża Afryki po Półwysep Arabski i Lewant. Rozruchy, demonstracje i rewolucje, które wstrząsają omawianymi terytoriami, zostały częściowo „skonsumowane”, przyćmione przez islamskich radykałów. To oni nadawali ton w Egipcie, a w znacznej mierze nadają nadal w Libii, Syrii, Iraku, Libanie czy Jemenie. Jednak oprócz religijnego aspektu w każdym z tych państw mamy do czynienia także z aspektami etnicznymi, nacjonalistycznymi. Ciekawie opisał to arabski dziennikarz Sharif Nashashibi. Tendencje separatystyczne, czyli dążenie do zmiany granic, przejawiają liczne podmioty w Libii (np. Cyrenajka, gdzie znajduje się zdecydowana większość libijskich złóż ropy naftowej), Iraku czy Jemenie (federalizacja kraju, spór o liczbę regionów, kwestia ewentualnej niepodległości południa kraju – do 1990 roku niezależnego państwa).
Dokończyć dekolonizację
Temat zmiany granic dotyczy nie tylko Bliskiego Wschodu czy Afryki Północnej, lecz także Afryki jako całości. Chociaż dekolonizacja postępowała od zakończenia II wojny światowej, a jej punkt kulminacyjny przypadł na lata 60. ubiegłego wieku, dokonała się w bardzo ograniczonym zakresie. Pokojowo albo zbrojnie pozbyto się przedstawicieli władz desygnowanych przez metropolie (głównie Francję i Wielką Brytanię), a ich miejsce zajęli lokalni władcy. I koniec. To była istota dekolonizacji. Nie ruszono granic, które Francuzi i Brytyjczycy wyznaczali arbitralnie, patrząc na mapę i lekceważąc miejscowe uwarunkowania.
Czy była to właściwa decyzja? Afrykańscy przywódcy uznali (i nadal uznają), że nienaruszalność granic to podstawa politycznej stabilności kontynentu. Nie wolno więc pozwolić na ich zmianę, na secesje etc. Zasada nienaruszalności granic zepchnęła w cień zasadę samostanowienia narodów. Obawiano się, że zgoda na korekty doprowadzi do chaosu i zepchnie Afrykę w czarną dziurę niekończących się krwawych wojen. Pięć dekad po przeprowadzeniu dekolonizacji widać, że konfliktów i ofiar nie udało się uniknąć. A spory o podłożu etnicznym i religijnym rozsadzają szereg państw, m.in. Nigerię, Mali, Libię, Somalię czy DR Kongo. W grę wchodzą także inne czynniki, jak surowce naturalne. Powodów do chwycenia za broń nie brakuje. Precedens w postaci ogłoszenia niepodległości (i jej uznania) przez Południowy Sudan w 2011 r. wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony to przykład secesji opartej na woli miejscowej ludności wyrażonej w referendum, z drugiej – do secesji prowadziła długa i krwawa droga, a nowe państwo nadal jest na quasi-wojennej ścieżce z Sudanem, od którego się oddzieliło.
Radykałowie korzystają z niespokojnych czasów
Patrząc na Afrykę, Lewant i Półwysep Arabski (a można i dalej, chociażby na Afganistan i Pakistan, które rozdziela tzw. linia Duranda) potencjał do korekt granic jest ogromny. Rośnie świadomość tego faktu, co wywołuje – i nie można się temu dziwić – liczne obawy miejscowych władców i zewnętrznych aktorów. Większość bowiem woli status quo, znaną sytuację, w której można się odnaleźć, od niepewności i przynajmniej chwilowego chaosu. Dochodzą do tego obawy o bezpieczne przystanie dla radykalnych ugrupowań, które idealnie odnajdują się w realiach upadłych bądź bardzo słabych państw. Trzeba jednak pamiętać, że ponad dekada walki z radykałami islamskimi i próba pozbawienia ich (przepędzenia z) bezpiecznych przystani nie przyniosła pozytywnych rezultatów. Wręcz przeciwnie, radykałowie znajdują coraz więcej przystani, rozszerzając pole działania. Efektowne i kosztowne akcje sił specjalnych mogą eliminować co ważniejszych przywódców rozmaitych ugrupowań, lecz w żaden sposób nie rozwiązują problemu. W obecnej sytuacji społeczno-gospodarczej i politycznej radykałowie czują się jak ryba w wodzie.
Czy w Syrii trwa wojna o nowy krajobraz Lewantu?
Główne mocarstwa zapewne zdają już sobie sprawę z tego, że bez korekt granic się nie odbędzie. Być może Syria jest już przykładem rozgrywania interesów pod kątem takiej korekty. Dekompozycja Syrii byłaby pierwszą kostką domina w przeorganizowaniu mapy politycznej Lewantu. Czy w efekcie zmian znikną Syria, Liban i Irak, jakie znamy, a wyłoni się nowy byt w postaci Kurdystanu? Ten ostatni miałby ekonomiczne podstawy istnienia, w oparciu o złoża ropy, o które „zabijają się” Turcy i zachodnie koncerny. Jednocześnie o te same złoża toczy się spór między Kurdami a irackimi sunnitami. W tej skomplikowanej układance jedno jest pewne – żadna strona nie odpuści, a zewnętrzni aktorzy nie pozostaną bierni. Oznacza to krwawą i kosztowną wojnę, bo przecież nie długotrwałe negocjacje. Argument siły zazwyczaj zwycięża z siłą argumentów. Może więc lepiej utrzymywać dotychczasowe struktury państwowe, ze znanymi i – mniej lub bardziej – pewnymi granicami? Jeśli tak, to czy rozsądek nie nakazywałby wesprzeć prezydenta Assada? Nie byłby to pierwszy przypadek „przymknięcia oka” na występki dyktatorów. Stabilna Syria przysłużyłaby się utrzymaniu stabilności w Lewancie. Bez „rozbioru” Syrii istotniejsze korekty granic wydają się mało prawdopodobne. Jeśli natomiast Syria miałaby ulec rozkładowi, inni gracze nie zawahają się przed wejściem do gry. Każdy będzie chciał wyrwać dla siebie jak najwięcej, a europejski koszmar rozpadu Jugosławii wróci ze zdwojoną mocą.
Piotr Wołejko
grafika: Wikimedia Commons/Author: DanPMK