Istniejąca architektura międzynarodowa, na czele której – przynajmniej teoretycznie – stoi Organizacja Narodów Zjednoczonych, staje się coraz bardziej skomplikowana, rozdrobniona i irrelewantna. Mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – jak grzyby po deszczu powstają kolejne organizacje i ciała transnarodowe, a także zwiększa się ilość spraw, które można załatwić współpracując z innymi państwami, a jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że cały mechanizm funkcjonuje coraz gorzej.
Duży wysiłek, małe efekty
Życie prezydenta, premiera bądź ministra może dziś z powodzeniem upłynąć na walizkach. Osoby te znajdują się w nieustannej podróży. Do spotkań bilateralnych i szczytów międzynarodowych dochodzą przecież obowiązki krajowe i spotkania w lokalnym gronie. Gdzie tu znaleźć czas na rządzenie? Bez dobrze dobranej i zorganizowanej ekipy byłoby to niemożliwe. Zwiększające się obciążenie międzynarodowe, czyli konieczność udziału w szczytach, posiedzeniach, forach itp. absorbuje czas i uwagę. I przynosi coraz mniej efektów.
Czy ktoś przejmuje się dzisiaj szczytami grupy G-20, która miała stać się nowym światowym dyrektoriatem? A co ze szczytami uprzemysłowionych państw z grupy G-7? Przyciągają uwagę głównie jako okazja do kolejnych protestów alterglobalistów. Decyzje, a w zasadzie kompromisy, utarte na tych spotkaniach są zazwyczaj rozwodnione i mało konkretne. Nie niosą za sobą większej wartości. Nic dziwnego, że spora grupa analityków (i dziennikarzy) określa wszechobecne szczyty mianem photo op, czyli okazji do zrobienia ładnego grupowego zdjęcia.
Co w zamian?
O konieczności reformy poszczególnych instytucji, jak ONZ (w tym Rada Bezpieczeństwa), MFW, Bank Światowy czy Unia Europejska słyszymy nie od dziś. Co jednak osiągniemy reformując np. MFW, zwiększając udział państw rozwijających się kosztem rozwiniętych? Niewielki postęp, gdyż reszta instytucji pozostanie bez zmian. W tym miejscu pojawia się pytanie o fundamentalnym znaczeniu: modernizować istniejący system międzynarodowy, czy starać się stworzyć nowy? Aberracja? A czym była Unia Europejska w 1945 roku? Lekceważenie niemożliwego (w zasadzie trudno-osiąganego) nie sprawi, że nie ma o czym dyskutować. To, co dziś wydaje się nieosiągalne, jutro może być standardem. W innym przypadku pozostalibyśmy w jaskiniach, a pojęcie innowacje byłoby obce cywilizacji człowieka.
Z takiego założenia wychodzi Mohamed El-Erian, prezes PIMCO, jednej z największych globalnych firm inwestycyjnych. Stwierdził on, że zaproponowana przez prezydenta USA Baracka Obamę inicjatywa układu o wolnym handlu z Unią Europejską (której Bruksela ochoczo przyklasnęła) to gra o znacznie wyższą stawkę. El-Erian mówi, iż „prawdziwa szansa związana z liberalizacją handlu transatlantyckiego zawiera się w potencjale zmiany handlu globalnego, sieci produkcyjnych i sposobu funkcjonowania organizacji międzynarodowych”.
Szef PIMCO idzie dalej: „Na najbardziej ogólnym poziomie przyspieszyłoby to ograniczenie obecnego systemu czterech słabo funkcjonujących bloków – skoncentrowanych wokół Chin, Europy, USA i reszty świata – do trzech, a ostatecznie (i to być może całkiem szybko) do dwóch lepiej funkcjonujących struktur, które nie miałyby innego wyboru niż skutecznie ze sobą współpracować: jedna byłaby zdominowana przez Chiny, a druga przez UE i USA”.
Zdaniem El-Eriana, „taka globalna struktura (…) ułatwiłaby skuteczną koordynację globalnych przepisów i zasad. Zmusiłaby również organizacje międzynarodowe do reformy, gdyby chciały one utrzymać choćby ograniczone znaczenie, które posiadają obecnie”.
Zblokowani
Uwagi biznesmena są bardzo interesujące. Dzisiaj układ międzynarodowy jest zdominowany przez USA, lecz z biegiem lat wpływy Waszyngtonu są ograniczane. Coraz mocniejszą pozycję wypracowują sobie państwa rozwijające się. One też działają aktywnie na rzecz tworzenia nowych i poszerzania już istniejących organizacji i mechanizmów transnarodowych. A także zwiększenia wpływów w globalnych instytucjach (MFW, BŚ, RB ONZ). Obecny system jest sprytnie wykorzystywany przez kraje rozwijające się, które traktują go bardzo utylitarnie – chcą czerpać z niego maksimum korzyści i ponosić jak najmniejsze nakłady na jego utrzymanie. Przy okazji tworzą alternatywne instytucje, które komplikują już istniejącą maszynerię. To z kolei powoduje, że coraz trudniej jest dojść do porozumienia. Nie mówię o sprawach lokalnych, lecz regionalnych czy globalnych. Podczas uzgadniania traktatu z Kyoto (ograniczenie emisji gazów cieplarnianych) kluczowe było porozumienie USA i Europy. Od szczytu w Kopenhadze w 2009 roku jest jasne, że bez państw grupy BRIC (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny) nie ma po co siadać do stołu, bo żadnego porozumienia nie będzie.
Wizja prezesa PIMCO zakłada poważne zmiany w architekturze międzynarodowej. Unipolarny układ z dominacją USA trwał bardzo krótko, przechodząc płynnie do multipolarnego z dominującą rolą Zachodu. Już teraz widać zręby nowego rozdania, w którym pozycja Chin czy Brazylii będzie istotniejsza. Niemniej, układ sił opiera się w ostateczności na sile militarnej, a najbardziej widocznym jej elementem jest marynarka wojenna, która zapewnia kontrolę nad morzami i oceanami. Rozważania polityczne czy gospodarcze muszą brać pod uwagę kwestie militarne. Stąd dopiero wyłonienie się godnego rywala dla USA (na dziś mogą być to tylko Chiny bądź grupa państw, ale to byłoby znacznie trudniejsze do zorganizowania) pozwoliłoby na rzeczywiste przekształcenie systemu międzynarodowego.
Z tego punktu widzenia słuszne wydaje się stawianie na silniejszą integrację USA z Unią Europejską. Czy jednak Chiny staną się liderem drugiego bloku? Czy pozostali (nie-zachodni) gracze zdecydują się postawić na Pekin? I czy, jak twierdzi prezes PIMCO, takie dwa bloki nie miałyby innego wyboru jak współpraca?
Piotr Wołejko