Warto zwrócić uwagę na fakt, który z pewnością zostanie pominięty w naszych krajowych mediach, chociaż dotyczy sprawy kadrowej i to o dużej sile rażenia. Remont strefy euro postępuje, a jej sercem jest tzw. Eurogrupa, czyli w dalszym ciągu bardziej nieformalne i niż gremium decyzyjne (zrzesza ministrów finansów państw strefy euro) w ramach Unii Europejskiej. Ten stan rzeczy zmieni się jednak zasadniczo i to szybciej niż się wielu obserwatorom spraw europejskich wydaje.
Powstała na przełomie wieków wspólna waluta miała w założeniu objąć wszystkich członków wspólnoty. Dlatego długo nie myślano o odrębnych rozwiązaniach instytucjonalnych. Nawet po wejściu projektu w życie, czyli w roku 1999, wyłączenie się z tego projektu krajów takich jak Szwecja czy Dania traktowano jako stan przejściowy. Eurosceptycyzm (w odniesieniu do nowej waluty) Wielkiej Brytanii traktowano jako element odrębności wyspy od kontynentu, jeden z wielu w obszarach integracji europejskiej, co nie wymagało tworzenia żadnych odrębnych bytów instytucjonalnych. W zasadzie ten stan rzeczy trwał aż do „dużego” rozszerzenia z 2004 roku, które w rewolucyjny sposób zmieniło geografię wspólnoty. Okazało się, że członkowie strefy euro znaleźli się w mniejszości, a co gorsze, sam proces rozszerzania tej strefy (dodajmy, że tylko o tych, których członkowie klubu chcieli widzieć w swoim gronie, a nie tych, którzy chcieli do niego dołączyć) szedł opornie – przegrane referendum w Szwecji, odmowa organizacji powtórnego referendum przez Danię. Do tego doszła specyfika wspólnego obszaru walutowego, który wymagał innej polityki gospodarczej niż kraje które zachowały swoje narodowe waluty.
Dobre złego początki
Początkiem odrębności instytucjonalnej klubu euro było wieczorne spotkanie ministrów finansów tych państw. Coraz bardziej uroczysta kolacja, poprzedzająca normalne spotkanie Rady Unii Europejskiej w konfiguracji ministrów finansów (znanej szerzej pod akronimem ECOFIN), miała służyć – oprócz towarzyskich – celom konsultacyjnym i wymiany doświadczeń pomiędzy członkami strefy euro, a nie konkurencji wobec zwykłego spotkania Rady całej Unii. Gremium wydawało się właściwe, wspólna waluta bez wątpienia należy do zagadnień o charakterze stricte gospodarczym i finansowym.
Bardzo szybko okazało się, że kraje unii walutowej łączy dużo więcej. Co więcej, zaobserwowano że jeśli uzgodni się coś na nieformalnej kolacji, to na zwykłym i nudnym posiedzeniu Rady, działając jako blok można w – początkowo dwunastkę – a później w siedemnastkę narzucić całej Unii praktycznie wszystko. Faktycznie jedynym realnym przeciwnikiem dla decydującego w klubie Euro tandemu niemiecko-francuskiego była Wielka Brytania. Znaczenie wielkich graczy uwydatniła formalna nierówność mniejszych państw – równiejszych – tych z klubu euro i mniej równych spoza tego klubu. Wpływ podziału na posiadaczy wspólnej waluty i resztę, na praktykę negocjacyjną wspólnoty jest w chwili obecnej decydujący. Nie dziwi więc fakt, że tradycyjny sojusz słabych – powstający ze strachu przed dominacją wielkich, przestał w tym gremium występować.
Kraje Eurogrupy przez cały czas były i są w zasadzie lojalne wobec Paryża i Berlina, a pozostali w zasadzie nie mają wielkiego wyboru. Jeśli się da grupują się wokół Londynu. Jednakże zarówno obecny lokator Downig Street 10, jak i jego poprzednik, nie wykazują specjalnych ambicji w obszarze Unii, co skazuje pozostałe państwa na dyktat kolejnych odsłon Merkozego. Realnej, zdolnej do skutecznego oporu opozycji wobec krajów – członków unii walutowej – opozycji w ramach Unii Europejskiej po prostu nie ma.
Zarysowana powyżej geografia polityczna w sposób jasny objawiała się w obszarze spraw finansowych w roku 2004. Obecnie jest widoczna nie tylko w obszarze wszystkich polityk wspólnotowych, ale i instytucjach unijnych.
Holandia na czele
Trwający proces instytucjonalizacji tego stanu rzeczy doprowadził do utworzenia, wzorem stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej, pozycji przewodniczącego Eurogrupy. Pierwszym piastującym to stanowisko był premier i minister finansów Luksemburga Jean Claude Juncker. W lutym zastąpi go minister finansów Holandii (królestwa Niderlandów) – Jeroen Dijsselbloem. Geograficzna bliskość nie jest tu przypadkowa. Klasowe podziały w ramach samej wspólnoty są czymś normalnym. Oprócz trzech najważniejszych państw, wyraźne fory mają kraje Beneluxu. Są one nie tylko preferowane z racji tego, że zakładały UE, ale również bliskich geograficznej i mentalnościowej do takich krajów jak Niemcy, Francja, ale także Wielka Brytania. Jest to więc partner nie tylko znany, ale i bliski mentalnościowo, nie zaś egzotyczny, jak dawne kraje satelickie ZSRR.
Z naszej perspektywy nawet tak krótka ławka kadrowa może generować spore różnice. Holandia jest jednym z najbardziej eurosceptycznych państw wspólnoty. Odmiennie niż w przypadku Wielkiej Brytanii, eurosceptycyzm nie wynika z fluktuacji na wewnętrznej scenie politycznej. Właściwie we wszystkich aspektach polityki europejskiej Haga zajmowała bardzo jastrzębie stanowisko. Wspólna waluta nie jest tu wyjątkiem. To właśnie Holandia u samego jej zarania domagała się nie tylko przestrzegania formalnych kryteriów członkostwa. Jest również autorem pomysłu tzw. małej unii walutowej, bez znajdującego się w poważnych tarapatach fiskalnych południa Europy. Królestwo Niderlandów było też jednym z najgłośniejszych krytyków kolejnych programów pomocowych.
Wszystkie te linie polityki Holandii są aktualne od dnia dzisiejszego. Co to wszystko oznacza? Nowy przewodniczący Eurogrupy nie ma więcej władzy niż Van Rompuy w Radzie Europejskiej. Jego funkcja jest głównie dekoracyjna, gdyż decyzje o znaczeniu strategicznym są podejmowane przez dużych graczy. Przykłady zarówno Van Rumpuya, jak i Junckera pokazują, że potrafili oni wypracować sobie znaczącą pozycję. Nie możemy mieć wątpliwości, że nowy holenderski głos przewodniczącego Eurogrupy będzie niechętny jej poszerzeniu. Jest to kolejny negatywny prognostyk przyjęcia wspólnej waluty nad Wisłą.
Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja