Ostatnimi czasy media zamiast informacji o kolejnych „antykryzysowych” unijnych szczytach wypełniają się tekstami o pracach nad siedmioletnim budżetem wspólnoty, potocznie zwanym nową perspektywą finansową. Szczególnie nagłówki gazet donoszące o tych negocjacjach, nie bez powodu odwołują się do retoryki wojennej. To dopiero początek wojennych komunikatów z Brukseli.
Co będzie dalej?
Próbę analizy trzeba niestety rozpocząć od rozbrojenia pewnego mitu, chętnie powtarzanego w naszych mediach. Niestety musimy przyjąć do wiadomości, że propozycji, której obronę zapowiada minister Sikorski, na stole negocjacyjnym już nie ma. Z dwóch przyczyn. Negocjacje budżetowe we wspólnocie odbywają się pomiędzy państwami członkowskimi. Komisja, chociaż ma tutaj prawo inicjatywy ustawodawczej, po jej przedstawieniu staje się jedynie obserwatorem. Kolejne projekty są więc autorstwa aktualnej Prezydencji. Są to tzw. kompromisy prezydencji. Ich charakter został ciekawie opisany na stronie byłego już przewodnictwa Unii.
Druga przyczyna jest bardziej prozaiczna. W pierwotnej propozycji budżetu przedstawionego przez Komisję zakładano częściowe finansowanie jego potrzeb poprzez wprowadzenie „europejskich” podatków. Miały to być albo podatek od transakcji finansowych, albo jakaś część podatku VAT od transakcji wewnątrzwspólnotowych – 1%. Dzięki temu Komisji udało się zrobić rzecz matematycznie niemożliwą – nieco podwyższyć proponowany budżet (o 4,8% w stosunku do poprzedniego) i zmniejszyć wpłaty państw członkowskich. Niestety, w toku dotychczasowych negocjacji, wszystkie propozycje finansowania padły. Podatek od transakcji finansowych został uchwalony, lecz będzie zasilał nie budżet Brukseli, ale budżety poszczególnych państw. Zaproponowany przez Komisję projekt budżetu z 80 mld euro dla Polski nie ma po prostu zapewnionego finansowania.
Na stole negocjacyjnym mamy jedynie propozycję Cypru, która się nam nie podoba. Warto sobie zadać pytanie, czy słusznie. Cypr, usiłując pogodzić interesy wszystkich stron negocjacji (a są nimi Państwa Członkowskie), wziął pod uwagę jedynie część żądań płatników netto, domagających się cieć w propozycji Komisji o 100-150 mld euro.
Demitologizacja budżetowego projektu Komisji
Problem z obecnymi negocjacjami głównie na tym, że brak jest zwolenników „większego” budżetu Europy. Budżetu realnie większego niż ten z lat 2007-2013. Zgodnie z traktatem, maksymalna wielkość budżetu wspólnoty nie może przekraczać 1,24% jej PKB. Tymczasem Komisja Europejska wcale takiego budżetu nie przedstawiła, o czym można przeczytać w mediach innych niż polskojęzyczne. Przyglądając się budżetowi Komisji w szczegółach, szybko odkrywany, że wielki budżet wspólnoty budżet wielkości… 1% PKB wspólnoty, czyli zgodny z postulatami Paryża i Berlina. Waloryzacja wysokości budżetu o 4,8% w stosunku do poprzedniej perspektywy (lata 2007-2013), reklamowana przez Komisję jako przejaw jego wzrostu, wypada równie blado, jeśli spojrzymy na szczegóły.
Komisja, w uzasadnieniu do swojej propozycji, określa średnią inflację w Unii w ciągu ostatniej dekady na ok. 2%. Niestety, w drugiej połowie tej dekady, już tej kryzysowej, inflacja była znacznie wyższa niż te 2% (w 2011 roku osiągnęła np. 3%). Waloryzacja budżetu o 4,8% nie jest więc wzrostem, ale korektą o inflację. Chociaż tak było to „sprzedawane” płatnikom netto, to nawet inflacyjny wzrost wywołał lawinę niechętnych komentarzy.
Od samego początku negocjacji nad budżetem na lata 2014-2020 mamy do czynienia z budżetem „małym”. Oczywiście jest to wynik przyjętej przez komisarza Lewandowskiego strategii negocjacyjnej – chodziło o łatwe przyjęcie projektu. Niestety, jak na razie płatnicy netto chcą ciąć dalej. Na mało ambitny projekt Komisji miał również wpływ układ sił w Unii. W odróżnieniu od poprzednich negocjacji, zwolennicy „małego budżetu” nie mają przeciwwagi w grupie państw zwolenników zwiększenia budżetu wspólnoty (czyli w okolice budżetu o równowartości 1,24% PKB wspólnoty). Zazwyczaj oparciem dla takiego lobby był właśnie pierwotny, „duży” projekt budżetu przedstawiany na wstępie dyskusji przez Komisję.
Stanowisko Polski wobec projektu Komisji
Polska oficjalnie poparła propozycję Komisji. Znów, zagłębiając się w szczegóły tego poparcia odnotujemy, iż w zasadzie było to poparcie werbalne. Zmontowana m.in. przez Warszawę grupa biorców netto z brukselskiej kasy, czyli tzw. grupa przyjaciół spójności nie tylko nie mówi ani słowa o większym budżecie wspólnoty, ale faktycznie nie broni projektu Komisji. Cel negocjacyjny tej grupy jest ustanowiony znacznie niżej i sprowadza się do ochrony przed cięciami polityki wspólności.
Zarysowana w dużym uproszczeniu unijna semantyka ma istotne znaczenie dla procesu negocjacji i jego efektu końcowego. Oznacza to, że „kierunkiem” szycia przyszłego budżetu będzie jego ścinanie, a nie wzrost. Podstawa do ”ścinania” też jest niższa niż w poprzednich negocjacjach. Oba te czynniki stawiają Warszawę w skrajnie trudnej pozycji negocjacyjnej. A trzeba przypomnieć, że nasze doświadczenia z poprzednich negocjacji są mało budujące. Zarówno rząd Millera i Belki próbowały wówczas praktycznie wszystkich rozwiązań siłowych. Grano już referendum akcesyjnym, vetem (groźba zerwania szczytu w Kopenhadze w 2003 roku). Warszawa stosowała wojenną retorykę wobec prezydencji Luksemburskiej, która w 2005 roku zaproponowała, podobnie jak obecnie Cypr, cięcia w ówczesnym projekcie Komisji. Skończyło się na przyjęciu, w dniu 15 grudnia 2005 roku, jeszcze bardziej „ściętej” propozycji budżetu na lata 2007-2013, przygotowanej przez sprawujących wówczas prezydencję Brytyjczyków.
Ofiara ze szczytu ?
Kiepski wstęp negocjacji jest równoważony kilkoma pozytywami. Najważniejszym jest dobra sytuacja ekonomiczna Niemiec i w konsekwencji stanowisko przychylne dla tzw. Nowej Europy. Wbrew pozorom, obecny lokator Pałacu Elizejskiego jest nam znacznie bardziej przychylny, niż jego dwaj poprzednicy. Tyle dobrych wieści. Poważnym problemem jest postawa Londynu. Pomijając osobiste poglądy Premiera Camerona, jego wewnętrzne problemy stają się problemami wspólnotowymi. Ostatnim ich przejawem była przegrana batalia z eurosceptykami w Izbie Gmin.
W tej debacie dostało się również polityce strukturalnej jako całkowicie outdated i podkreślano konieczność realnych cięć. Padło stanowisko rządu o akceptacji przyszłego budżetu UE „zamrożonego”, ale powiększonego o inflację. Oczywiście oświadczenie Izby Gmin do niczego brytyjskiego premiera nie zobowiązuje, ale to kolejny objaw bardzo słabej pozycji Camerona w krajowej polityce. Torysi mają fatalne i ciągle pogarszające się notowania, a gospodarka brytyjska, pomimo masowego druku funta, ma się podobnie jak partia Camerona – czyli źle.
Jedynym wyjściem z pata jest jakiś sukces – nawet papierowy – za granicą. Londyn już podgrzał, stanowiące rytuał wspólnotowych dyskusji o budżecie, starcie brytyjsko-francuskie, które zapowiada się wyjątkowo krwawo w tym roku. Ofiarą będzie zapewne najbliższy szczyt, z czego niektórzy zdają sobie sprawę. Niestety, przedłużające się negocjacje i kolejne szczyty będą kosztowne dla Warszawy.
Brak porozumienia wśród wielkich wspólnoty powoduje eskalację żądań pomniejszych uczestników rozmów, czyli pozostałych płatników netto. Wielu z nich jest w kiepskiej sytuacji gospodarczej, a przedłużające się negocjacje dają możliwość urywania kilkusetmilionowych czy miliardowych wpłat do budżetu. Dotychczas takie działania spotykały się z oporem zwolenników „wielkiego” budżetu, których w roku 2012 po prostu nie ma.
Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja