Barack Obama bez problemu wywalczył reelekcję, pokonując Mitta Romneya zarówno w liczbie zdobytych głosów elektorskich (332-206), jak i tzw. głosowaniu powszechnym (mniej istotnym w amerykańskim systemie wyborczym). Media ogłosiły po debacie w Denver na początku października, że wyścig jest wyrównany, a Romney depcze Obamie po piętach. Wyniki tego nie potwierdziły. Obama odniósł komfortowe zwycięstwo. Na tyle pewne, że nieważne było to, kto zwycięży w Ohio – najbardziej znanym publice „swing state” (stanem niezdecydowanym).
Prawie deklasacja, a nie wyrównana kampania
W porównaniu do kampanii sprzed czterech lat, w której rywalem Obamy był John McCain, kandydat republikanów zdobył o 30 głosów elektorskich więcej. Nie jest to imponujący postęp, jeśli weźmiemy pod uwagę najgłębszy od Wielkiej Recesji kryzys gospodarczy. Mogło się wydawać, że republikanie mają wszystkie atuty w ręku. Gospodarka nadal w przeciętnej kondycji (wysokie bezrobocie, ogromny dług publiczny), przewaga w ilości zebranych na kampanię pieniędzy. Nic, tylko rozstrzelać Obamę podczas setek wieców wyborczych oraz w milionach spotów telewizyjnych.
Pewna nadzieja pojawiła się po feralnej debacie w Denver, poświęconej właśnie gospodarce, ale tzw. momentum Romneya topniało z tygodnia na tydzień. Dwie kolejne debaty wygrał prezydent, a ostatni tydzień kampanii zdominowało usuwanie skutków huraganu Sandy. Wówczas nawet jeden z najbardziej zażartych krytyków Baracka Obamy, gubernator stanu New Jersey Chris Christie, chwalił prezydenta za zaangażowanie i sprawną pomoc agencji federalnych. Co więcej, wyciągnięto wypowiedź Romneya sprzed roku, w której wzywał do zlikwidowania FEMA (Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego).
Nigdy nie poddaję się dyktatowi sondaży, zdarza im się spektakularnie mylić, lecz zazwyczaj w miarę wiernie oddają rzeczywistość. Mowa oczywiście o badaniach amerykańskich. Polskim sporo do nich jeszcze brakuje (chociaż projekcja wyników wyborów parlamentarnych z 2011 roku była praktycznie identyczna z ostatecznymi rezultatami). O ile w sondażach ogólnokrajowych, które nie mają – poza psychologicznym – większego znaczenia, Romney w październiku wyprzedzał Obamę o 5-7 pkt. procentowych, to sondaże stanowe wskazywały na prowadzenie Obamy. Spośród „swing states” w grze była w zasadzie tylko Floryda. A i tam ostatecznie wygrał Obama (w sondażach przewagę miał Romney).
Kongres nadal podzielony
Jednocześnie odbywały się wybory uzupełniające do Senatu oraz do Izby Reprezentantów. Na Kapitolu nic się nie zmieni. Demokraci będą mieli przewagę w Senacie, a republikanie w Izbie. Wiadomo, że oznacza to kontynuację obecnego konfliktu politycznego i wielkie trudności z przyjmowaniem jakichkolwiek ustaw. Nie wróży to niczego dobrego, tym bardziej, że do końca roku potrzebne jest rozstrzygnięcie problemu deficytu budżetowego. Brak porozumienia oznacza „ślepe”, automatyczne cięcia. Jedyną nadzieję daje to, że stary skład Izby i Senatu może zagłosować tak, jak podpowiada im rozsądek, a nie polityczne kalkulacje. Często w takim właśnie momencie, po wyborach, a przed zaprzysiężeniem nowego składu izby, przyjmuje się w USA najbardziej rozsądne ustawy.
Obama postawi na dyplomację?
Czego spodziewać się po drugiej kadencji Baracka Obamy? Więcej tego samego? I tak, i nie. Podczas drugiej kadencji prezydenci zazwyczaj mogą działać swobodniej. Nie krępuje ich konieczność ubiegania się o reelekcję, walczą o miejsce w podręcznikach historii. Oby Obama nie wykazywał przesadnej elastyczności wobec Rosji (o czym wspominał Dmitrijowi Miedwiediewowi kilka miesięcy temu), ponieważ straci na tym Polska, a Ameryka zbyt wiele nie zyska. Powrót Putina na Kreml jasno pokazał, że tamtejsze elity władzy stawiają na twardy kurs. Ustępstw nie będzie, chyba że minimalne i jednocześnie kosztowne dla USA. Warto pamiętać o Europie, nawet gdy zwraca się ku Azji i Pacyfikowi.
Z problemów międzynarodowych Obama ma na głowie wycofanie sił z Afganistanu w 2014 roku. Nie ma tam już nic do ugrania i powinien wykazać zdecydowanie w przeprowadzaniu odwrotu. Przedłużanie misji byłoby stratą czasu i pieniędzy, marną iluzją załatwiania czegokolwiek. Po ponad dekadzie pod Hindukuszem nie możemy być spokojni, że po oddaniu władzy w ręce Afgańczyków ponownie nie zobaczymy talibów u steru władzy w Kabulu. O wszystkim zdecyduje Pakistan.
W przypadku Chin, które wkrótce dokonają wymiany kierownictwa, polityka pozostanie – przynajmniej na razie – bez większych zmian. W kampanii obaj kandydaci (bardziej Mitt Romney) atakowali Chiny za „kradzież miejsc pracy”, sztuczne utrzymywanie niskiego kursu własnej waluty, dumping cenowy etc., lecz był to bardziej teatr niż wskazanie kierunku działania. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że chińska gospodarka zwalnia (zamiast 10% wzrostu będzie 7-8%). A to jest bardzo poważny problem dla całego świata i dla samych Chin. Po pierwsze, Chiny nie mogą być jedynym motorem napędowym globalnej gospodarki (a USA i Europa stoją dziś w miejscu). Po drugie, spowolnienie w Chinach może wywołać problemy wewnętrzne. Nowe kierownictwo będzie miało pełne ręce roboty, a Ameryka nie powinna rzucać mu kłód pod nogi.
Nowa drużyna „międzynarodowa”
Obama powinien skupić się przede wszystkim na gospodarce. Jest co robić. Jednak w obliczu sytuacji patowej na Kapitolu (trudno spodziewać się owocnej współpracy przy obecnym poziomie polaryzacji politycznej), prezydent może aktywniej działać za granicą. Sygnałem, w którą stronę zmierza Barack Obama będzie wskazanie nowego sekretarza stanu – następcy Hillary Clinton. Warto rozważyć zmianę na stanowisku doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, który jest dziś postacią szerzej nieznaną i dość bezbarwną. Aby skutecznie działać na arenie międzynarodowej potrzebna jest mocna drużyna, w której jasno powinna świecić nie tylko gwiazda prezydenta, ale również jego kluczowych doradców.
Piotr Wołejko