Przyglądając się współczesnemu dyskursowi o Unii Europejskiej w Polsce, nie sposób nie odnieść wrażenia, że synonimem Wspólnoty Europejskiej w Polsce jest wspólnotowy budżet. Takie podejście dominuje, chociażby w ciekawej polemice na jednym ze znanych portali. Lista sukcesów naszego kraju w ostatnich latach sprowadza się w zasadzie do wyliczenia mniej lub bardziej sprawnego wydania pieniędzy – głównie niemieckiego, holenderskiego czy austriackiego podatnika.
Unikając jak ognia polemiki nad istnieniem lub nie zielonej wyspy w Polsce po roku 2007, warto przyjrzeć się faktom. W ciągu pięciu ostatnich lat PKB Polski urósł o jakieś 15 %, a Unii jako całości oscyluje wokół zera. Pomijając przypadki drastyczne takie jak Grecja, to całkiem spora część krajów wspólnoty w kategorii rozwoju gospodarczego jest ciągle pod kreską.
Aspekt polityczny budżetu Unii
Jak wiadomo jednym z głównych problemów politycznych w Unii jest pogodzenie tych, co płacą – czyli płatników do wspólnego budżetu (tzw. płatnicy netto) – z tymi, co pieniądze z budżetu dostają. Lista jednych i drugich jest od lat znana i w zasadzie niezmienna. Dyskusja pomiędzy płatnikami netto a „biorcami” z budżetu nie odbywa się jedynie co 7 lat (czas uchwalenia perspektywy finansowej) czy też co rok (czas uchwalania jednorocznych budżetów). W praktyce jest ona obecna w strukturach wspólnoty w sposób ciągły.
Porównując listę „biorców” ze wspólnotowego budżetu, z listą krajów najbardziej dotkniętych w europie przez kryzys, dokonamy dość zadziwiającego odkrycia. Obecne dyskusje o „ratowaniu” Unii w czasach kryzysu okazuje się kolejną odsłoną dyskursu w ramach podziału biorcy/dawcy. Ofiarami kryzysu są praktycznie wyłącznie biorcy z unijnego budżetu. Szczególnie poszkodowane są kraje południa, takie jak Hiszpania, Portugalia czy też Grecja, czyli te, które otrzymywały pomoc przez średnio 2-3 dekady. Natomiast kraje które przechodzą przez zawirowania „w miarę” suchą stopą są w swojej masie płatnikami netto.
Pieniądz unijny w czasach kryzysu nie pomaga?
Obiektywnie rzecz ujmując budżet wspólnotowy jest niewielki. Corocznie dzielona w Brukseli kwota mniej więcej 130 miliardów Euro – z perspektywy Polski kwota ogromna, dla Francji czy Niemiec to ¼ bądź 1/5 ich centralnego budżetu. Kwoty oczywiście duże, ale nie porażające. Jest to jedna tajemnic dlaczego wpływ bezpośrednich transferów via wspólnotowy budżet do Polski na nasz PKB nie jest aż tak wielki, jak się powszechnie wydaje. Można to w prosty sposób sprawdzić np. tutaj. Co ciekawe, rządowe szacunki wpływu pieniędzy z UE na nasz PKB są jeszcze niższe. Znacznie bardziej „uzależnione” od pieniędzy unijnych okazują się być kraje takie jak Węgry czy Litwa, które kryzys przeszły i przechodzą zdecydowanie gorzej niż Polska.
Skąd bierze się szybki wzrost PKB w Polsce po przystąpieniu do Wspólnoty?
Odpowiedź będzie bardzo zaskakująca. W chwili obecnej można wskazać dwa zasadnicze źródła wzrostu PKB wynikające bezpośrednio z akcesji Polski do wspólnoty. Po pierwsze źródłem wzrostu Polskiego PKB jest ekspansja eksportowa, osiągająca niespotykane w dziejach Polski rozmiary. Fakt ten bywa zauważany przez media, czy też na blogach. Drugim źródłem silnego, na tle pozostałych państw europejskich wzrostu gospodarczego w Polsce, są transfery od naszych rodaków pracujących za granicą. Ich skala przewyższa znacząco skalę transferów publicznych, czyli tych z funduszy wspólnotowych, co zauważano np. tutaj.
Poprawna wydaje się teza, iż członkostwo w Unii największy sukces odniosło w najmniej spodziewanych obszarach. Siłą zamachową naszego wzrostu jest nie tyle dobra wola krajów dopłacających do wspólnego budżetu, ale wykorzystanie swobody przepływu towarów, usług i ludzi w ramach wspólnoty. Co może być zakasujące dla samych Polaków, nie jest zaskakujące w skali globu. Wydaje się, że powtarzamy klasyczny model rozwojowy krajów peryferyjnych wobec uprzemysłowionych, bogatszych centrów. W blogosferze pojawiły się już określenia tego trendu jako meksykanizacji Polski (podobnie tutaj).
Cóż, patrząc na historię rozwoju Japonii czy też pozostałych ‘dalekowschodnich” tygrysów budujących siłę własnych gospodarek na eksporcie, do dobrobytu jeszcze daleka droga. Abstrahując od czasu, który nam pozostał na tej drodze, widać wyraźnie, że stare i zazwyczaj bogate kraje wspólnoty, niezbyt chętnie odnoszą się do ekspansji ‘nowych’ w tych obszarach. Choć nie zastosowano wobec Polski środków tak drastycznych jak wobec Bułgarii i Rumunii, które wbrew postanowieniom traktatowym nie zostały przyjęte do strefy Schengen, to daje się zaobserwować działania podobnego typu. Oczywiście ekspansja Polskich firm też nie spotyka się z entuzjazmem „starej” Unii, można tu wskazać protesty w Belgii.
Co Polska na to?
Polska wydaje się być nie tylko świadoma, co ‘nadświadoma’ znaczenia budżetu wspólnotowego. Szczególnie to drugie określenie jest właściwe w stawianiu wobec niego nierealistycznych oczekiwań. Pozostałe obszary integracji we wspólnocie, które „przynoszą” nam jako krajowi pieniądze są z rzadka zauważane przez media, a zupełnie wyjątkowo przez nasze władze.
Oznacza to zasadnicze milczenie polskich władz wobec działań skierowanych zarówno przeciwko polskim pracownikom „na saksach” jak i działającym tam polskim firmom. Najlepszym przykładem tego typu sytuacji wydaje się ostatnie majstrowanie przy strefie Schengen, oczywiście jako środka walki z kryzysem, które było jedną z zasadniczych osi ostatniej kampanii prezydenckiej we Francji. Choć głównym problemem imigracyjnym – nie tylko we Francji – są zazwyczaj islamskie, nie integrujące się z resztą populacji społeczności z dawnych kolonii, którą np. Polska czy Rumunia nie była, to pomysłem na jego rozwiązanie było faktyczne podzielenie strefy Schengen i wykluczenie z niej państw przyjętych po 2004 roku.
Wspólnotowy dyskurs w tej sprawie pozostał niezauważony w Polsce. Nowym krajom członkowskim upiekło się wyłącznie dzięki przegranej Sarkozy’ego w wyborach. Jego idee fix było oczywiście wprowadzenie odrębnych rozwiązań w tym zakresie dla Eurogrupy. Natomiast jednym z nielicznych przypadków, gdzie nasze władze wykazały się przytomnością umysłu, było napuszczenie Komisji Europejskiej na Holandię, która chętnie wykorzystała możliwość postraszenia tego kraju, choć jeszcze bardziej drastyczne działania, będące ewidentnym łamaniem umów w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego zostały przemilczane. Poszkodowanych polskich pracowników zaczęły tu bronić w osamotnieniu instytucje europejskie, oprócz powszechnie krytykowanej Wspólnej Służby Zagranicznej. Ostre stanowisko zajął tutaj Parlament Europejski.
Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja