Erytrea zrodziła się w wyniku trwającej trzy dekady wojny wyzwoleńczej z Etiopią, która zakończyła się w 1991 roku. Dwa lata później nowe państwo zyskało uznanie międzynarodowe, a na jego czele już oficjalnie stanął lider rebelii Isaias Afewerki. Stworzył on jednopartyjną dyktaturę, która brutalnie rozprawia się z jakąkolwiek opozycją, ogranicza wolność słowa, a także wspiera większość regionalnych ugrupowań terrorystycznych oraz organizacji rebelianckich.
Erytrea ma status międzynarodowego pariasa, jest obłożona sankcjami ONZ za wspieranie islamskich radykałów z Al-Shabab. Islamiści połączyli ostatnio siły z Al-Kaidą, a więc prezydent Afewerki pomaga terrorystom. Al-Shabab to organizacja, która do listopada ub.r. kontrolowała znaczną część terytorium Somalii. W listopadzie Kenia, Etiopia oraz siły pokojowe Unii Afrykańskiej dokręciły islamistom śrubę i do dziś prowadzą wymierzoną w nich ofensywę. W grudniu ub.r. Rada Bezpieczeństwa, bez głosu sprzeciwu, przedłużyła nałożone wcześniej sankcje. Zdają się one nie robić jednak wielkiego wrażenia na Erytrei, która nie zmienia swojego postępowania ani o jotę.
Wrogie otoczenie
Chociaż Erytrea to młode państwo, zdążyło prowadzić już dwuletnią (1998-2000) wojnę graniczną z Etiopią oraz kilkumiesięczną (2008) wojenkę z innym sąsiadem, Dżibuti. Asmara stoczyła również w 1996 roku trzydniową potyczkę z Jemenem o kontrolę nad położonymi na Morzu Czerwonym Wyspami Hanish. Dwa lata później Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze przyznał większą część archipelagu Jemenowi. Jak widać, agresywna polityka zagraniczna Asmary objawia się nie tylko we wspieraniu rozmaitych organizacji terrorystycznych bądź rebelianckich, lecz również na bezpośrednich konfliktach z sąsiadami.
Głównym celem Erytrei jest Etiopia, były okupant. W wojnie sprzed dwunastu lat zginęło od kilkudziesięciu do nawet 300 tys. osób, z czego tylko jedną piątą stanowią żołnierze obu stron. Po wojnie Asmara i Addis Abeba starają się unikać bezpośrednich starć, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że Erytrea robi wiele, by utrudniać Etiopii życie poprzez wsparcie dla Narodowego Frontu Wyzwolenia Ogadenu, separatystycznego ugrupowania rebelianckiego, którego celem jest oderwanie Ogadenu od Etiopii i przyłączenie go do Somalii oraz poparcie dla somalijskich islamistów (dziś występujących pod banderą Al-Shabab), z którymi Etiopia walczy od chwili inwazji na Somalię w 2006 roku.
Stara nienawiść nie rdzewieje
W połowie marca znowu zaiskrzyło na niespokojnej erytrejsko-etiopskiej granicy. Oddziały wojskowe z Etiopii wdarły się na 18 kilometrów w głąb terytorium Erytrei w pościgu za „grupą terrorystyczną” stosującą taktykę „uderz i ucieknij”, jak opisuje zdarzenie rząd w Addis Abebie. Rzecznik gabinetu Shimeles Kemal określił misję jako udaną, tzn. zakończoną wyeliminowaniem zbrojnego przeciwnika. Tymczasem Erytrea zapewnia, że Etiopczycy zaatakowali posterunek armii Erytrei. Jednocześnie Asmara zapewnia, że nie odpowie na „prowokacyjne akty” ze strony Etiopii. Jak zwykle nie obyło się bez uszczypliwości wobec Waszyngtonu. Minister Informacji Erytrei Abu Ali bez ogródek wskazał na Amerykę jako inicjatora etiopskiego rajdu: „Nie tylko ten atak, ale też destabilizacja naszego regionu to dzieło Stanów Zjednoczonych”.
Skąd powrót do wojennej retoryki i przejście od słów do czynów? Na decyzji Etiopii z pewnością zaważyły wydarzenia ze stycznia br., gdy pięcioro zagranicznych turystów zginęło zastrzelonych przez uzbrojoną bandę, która rzekomo nadjechała z terytorium Erytrei, a dwóch zostało porwanych (później ich wypuszczono). Rząd Etiopii określił ten atak mianem „standardowej aktywności terrorystycznej reżimu [w Asmarze – przyp. P. W.]”. Po marcowym rajdzie Etiopia zapowiada, że „dopóki Erytrea pozostanie miejscem, z którego wyprowadza się ataki przeciwko Etiopii, dopóty będziemy podejmować podobne kroki”. Stanowisko Etiopczyków nie pozostawia wątpliwości, że ich cierpliwość, w stosunku do wybryków Asmary lub działań przez nią wspieranych, wyczerpała się. Nowej wojny nie należy się jeszcze spodziewać, natomiast ograniczone starcia graniczne lub w bezpośrednim sąsiedztwie granic mogą się nasilać. Konflikt zbrojny na pełną skalę nie opłaca się przede wszystkim Etiopii, która nie jest zamożnym państwem, a doskonale pamięta, jak ciężka, kosztowna i w zasadzie bezproduktywna była ostatnia wojna z lat 1998-2000.
Uboga autokracja
Sama Erytrea to państwo bardzo biedne, o dochodzie na głowę mieszkańca w wysokości zaledwie 700 dolarów. Cała gospodarka warta jest niespełna 4 miliardy dolarów. Dla porównania, amerykański gigant technologiczny Apple, producent popularnych iPhone’ów i iPadów zanotował tylko w ostatnim kwartale ubiegłego roku zysk ponad trzykrotnie wyższy – na poziomie 13 mld dolarów. Mimo niewielkiej gospodarki, Erytrea znajduje się w globalnej czołówce państw wydających na obronę istotny odsetek swojego PKB – sięga on 6,3%, czyli ok. 240 milionów dolarów. Powszechny obowiązek obronny dotyczy mężczyzn w wieku od 18 do 40 lat, a obowiązkowa służba wojskowa trwa 16 miesięcy. Mimo to, wielu mężczyzn jest zmuszanych do pozostania w wojsku, niektórzy nawet do osiągnięcia czterdziestego roku życia. Jest to jeden z powodów, obok biedy, braku perspektyw oraz zamordyzmu politycznego, dla którego setki tysięcy mieszkańców Erytrei emigrują z kraju. Teoretycznie Erytrea może powołać pod broń nawet około jednego miliona mężczyzn w wieku 16-49 lat. Wystarczy o wiele mniejsza liczba, aby jakakolwiek zewnętrzna interwencja ugrzęzła w bagnie wojny partyzanckiej na trudnym i nieprzyjaznym terenie. Dlatego prezydent Afewerki nie musi obawiać się o swoje rządy, a sprawuje je naprawdę twardą ręką. Ówczesny amerykański ambasador w Asmarze Ronald McMullen donosił w 2009 roku w depeszy do Waszyngtonu, ujawnionej później przez WikiLeaks, iż „reżim Afewerkiego jest bardzo dobry w kontrolowaniu niemal wszystkich aspektów życia swych obywateli”, a prezydent „jest okrutny i bardzo pewny siebie”.
Nieuchronna destabilizacja
Dwójka profesorów z amerykańskiego Georgetown University, Daniel Byman i Charles King, na łamach New York Timesa określili Erytreę mianem „państwa widmo”, porównując ją do takich bytów quasi-państwowych jak Abchazja, Naddniestrze, Cypr Północny, Górski Karabach oraz Somaliland. Ich zdaniem, społeczność międzynarodowa powinna unikać mnożenia bytów państwowych, ulegając prawu do samostanowienia narodów. Powstałe organizmy są bowiem słabe, nie zabezpieczają potrzeb ludności, a najczęściej są czynnikiem destabilizującym swoje bezpośrednie sąsiedztwo. Jeśli już jednak powstaną, „należy skłaniać je do przeprowadzania reform i nie dopuścić do koncentrowania się wyłącznie na zagadnieniu suwerenności” – piszą Byman i King.
Wspomniani profesorowie nie znaleźliby z pewnością uznania w oczach erytrejskiego przywódcy Isaiasa Afewerkiego. W wywiadzie dla telewizji Al Jazeera w 2010 roku zapewniał, że jego kraj jest stabilny i prowadzi pokojową politykę. Afewerki twierdził, iż oskarżenia o wspieranie terrorystów są „sfabrykowane i nie ma na nie dowodów”, a wszelkie konflikty z sąsiadami tłumaczył machinacjami „wszczynanymi z inspiracji Stanów Zjednoczonych”. Słysząc takie słowa można odnieść wrażenie deja vu. Padały one z innych ust w podobnych okolicznościach na wielu szerokościach geograficznych. Przypadki takie jak Erytrea Afewerkiego powtarzają się, przez co wiele regionów świata ulega destabilizacji.
Piotr Wołejko