Do 2016 roku Stany Zjednoczone będą posiadały w australijskim porcie Darwin liczący 2,500 Marines oddział bojowy, poinformował prezydent Barack Obama na wspólnej konferencji prasowej z premier Australii Julią Gillard. Zdaniem Obamy, „Stany Zjednoczone nie mają bliższego sojusznika niż Australia, związanego wspólnymi wartościami”. Premier Gillard kontynuowała, iż „zwiększona obecność sił USA zwiększy stabilność na obszarze Azji i Pacyfiku”. Zdaniem chińskiej gazety China Daily Amerykanie starają się otoczyć Chiny pierścieniem baz w krajach regionu.
Wzmocnienie sojuszu
Waszyngton i Canberra twierdzą, że nie powstaje stała amerykańska baza w Darwin. Jednak rotacyjne przebywanie ponad 2,000 żołnierzy wraz z okrętami i lotnictwem można uznać za stałą obecność. Darwin, zwane bramą do Azji, było ważnym portem podczas II wojny światowej. Stąd już tylko 820 kilometrów do Indonezji, a 3350 km do Singapuru. Jak zauważa poświęcony marynarce wojennej blog Information Dissemination, US Navy może niekoniecznie posiadać wystarczającą liczbę okrętów, aby wypełnić polityczne zobowiązania Białego Domu. W komentarzach do artykułu zwraca się jednak uwagę na, moim zdaniem kluczową kwestię, którą jest przeciągnięcie na swoją stronę państw regionu oraz uzyskanie zgody na potencjalną obecność sił USA na ich terytorium.
Na ten aspekt zwraca także uwagę Raoul Heinrichs z australijskiego think-tanku Lowry Institute for International Policy. Jego zdaniem zgoda na stałą obecność 2,500 amerykańskich żołnierzy na australijskiej ziemi to uprzedzająca próba definitywnego ulokowania Canberry po swojej stronie. Jest to tym bardziej istotne, iż australijska gospodarka w coraz większym stopniu jest uzależniona od Chin – kraj ten odebrał czwartą część australijskiego eksportu. Na kolejnych miejscach były Japonia, Republika Korei i Indie. Dopiero na piątym miejscu znalazły się Stany Zjednoczone, których udział w eksporcie z Australii wyniósł ledwie 4%.
Zarówno Pekin, jak i Waszyngton zwracają uwagę na takie szczegóły. Obserwując globalne trendy ekonomiczne, udział Chin w australijskim eksporcie będzie rósł, a amerykański pozostanie niewielki i mało znaczący. Z drugiej strony, nie można uznawać, że rola Australii sprowadzi się do zaplecza surowcowego Pekinu. Surowce naturalne można sprzedać każdemu. Wyspiarski kraj ma tutaj nieograniczone pole manewru. W tym kontekście należy rozważać również geopolityczną koncepcję roli Australii jako moderatora narastających spięć amerykańsko-chińskich. Czy można jednak liczyć na odegranie takiej roli w sytuacji, gdy Australia od dekad jest bliskim sojusznikiem USA (ANZUS od 1951 roku)? Czy potrafiłaby się zdystansować i być dla Chin wiarygodna w tym zakresie?
Gra o sumie zerowej
Amerykanie, od początku rządów Obamy, mocno postawili na Pacyfik. Ich wysiłki przynosiły w najlepszym razie umiarkowane rezultaty do przełomu 2009 i 2010 roku. Wszystko z powodu diametralnej zmiany chińskiej polityki, która nastąpiła po wybuchu kryzysu finansowego. Uśmiechy, dialog i pozytywistyczną pracę od podstaw zastąpiły buta, arogancja i prężenie muskułów. Pekin zrzucił maskę sympatycznego giganta, którego interesuje tylko wzrost gospodarczy i rozpoczął twardą, bezpardonową walkę o własne interesy geopolityczne. Rozgrzewa do czerwoności spory terytorialne z sąsiadami i krajami regionu, chociażby o kontrolę Morza Południowochińskiego.
Nic dziwnego, że mniejsze państwa Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN), a także Japonia, Republika Korei, Indie czy Australia, zupełnie inaczej patrzą na amerykańską obecność w regionie. Gdy Chiny robiły dobrą minę do swojej przemyślanej gry, nie było potrzeby przesadnie zbliżać się do Stanów Zjednoczonych. Jednak zmiana chińskiej polityki w naturalny sposób zwiększyła presję w krajach ASEAN na zyskanie sympatii Wuja Sama. Dlaczego? O ile w regionie nie dominuje lokalny hegemon, istnieje tam swoiste equilibrium. W sytuacji, gdy jedno z państw staje się zdecydowanie silniejsze od pozostałych, mają one dwie opcje do wyboru: przystać na żądania silniejszego bądź spróbować balansować jego siłę. Wówczas powstają lokalne koalicje, do których – jeśli jest to możliwe – można dokooptować zewnętrzne mocarstwo. Ono także ma swój interes w tym biznesie, ponieważ nie życzy sobie, aby w innym regionie świata wyrósł mu silny konkurent. W regionie Azji i Pacyfiku mamy do czynienia z taką właśnie rozgrywką.
Rola Australii w tym układzie jest istotna, lecz nie kluczowa. Jest to, używając terminologii przypisanej Izraelowi, niezatapialny lotniskowiec. Możliwość korzystania z jej ogromnego terytorium daje Amerykanom istotne korzyści militarne. Mimo to, ważniejszy zdaje się być udział w koalicji balansującej Chiny takich państw jak Indonezja, Wietnam, Filipiny, Republika Korei czy Tajlandia. To z tymi krajami Chiny toczą spór terytorialny i to ich interesy są w tej chwili zagrożone. Jeśli Morze Południowochińskie stałoby się de facto chińskim jeziorem, Chiny przejęłyby kontrolę nad kluczowym szlakiem handlowym, którym rocznie transportuje się towary warte ponad 5 bilionów dolarów. Nie mówiąc już o bogatych złożach surowców energetycznych i łowiskach ryb.
Geopolityczne podchody
Stąd nie może dziwić aktywna postawa Ameryki wobec dynamicznej polityki w Azji i na Pacyfiku, tak samo jak chińskie niezadowolenie z amerykańskich działań. Zdaniem Pekinu Stany Zjednoczone nie powinny mieszać się w sprawy pomiędzy państwami trzecimi. Gdyby tak się stało, to znaczy Amerykanie rzeczywiście by się wycofali, mniejsze kraje regionu prędzej czy później musiałyby ustąpić chińskim żądaniom. Być może nie w całości, ale tak rozwinęłaby się sytuacja.
Warto więc uważnie obserwować Wielką Grę o Pacyfik. Amerykańskie momentum nie będzie trwało wiecznie, chociaż w perspektywie zmian w chińskim kierownictwie może potrwać jeszcze przez kilkanaście miesięcy. Chiny mogą jednak „odkręcić” dyplomację, powracając do polityki uśmiechów i bardziej powolnej realizacji własnych interesów. A gdy presja ze strony Chin się zmniejszy, potrzeba utrzymania bliższych relacji z USA stanie się dla państw regionu mniej paląca.
Piotr Wołejko