Europa została uratowana. Kupiono trochę czasu na złapanie oddechu. Taki mniej więcej wydźwięk miały komentarze po dwóch szczytach Rady Europejskiej oraz przywódców państw strefy euro, które odbyły się w ubiegłym tygodniu. Jak zwykle jednak, nie udało się pójść na tyle daleko, żeby wyprzedzić bieg wydarzeń, a nie tylko reagować – ze sporym opóźnieniem – na pogarszającą się sytuację. Włodarze Europy spoglądają tęsknie na Chiny i naftowe emiraty, oczekując na finansowe zbawienie. Wsparcie pewnie by się przydało, lecz nie ono jest najważniejsze.
Szkiełkiem i okiem
Kluczem do wyjścia z kryzysu jest posprzątanie we własnym domu. Oznacza to reorganizację wydatków publicznych i uważne przejrzenie prawa podatkowego. Rozsądne oszczędności z jednej oraz eliminacja luk z drugiej strony – tak wygląda lekarstwo na trawiący Europę kryzys. Nie można wylewać dziecka z kąpielą, dążąc do oszczędności przez bezmyślne cięcia, np. wszystkich wydatków o 10 czy 20 procent. Takie działania wywołają tylko niepokój społeczny, zepchną w nędzę najuboższych obywateli.
Wraz z przeglądem wydatków musi nastąpić audyt podatków. Wiele osób i firm unika ich płacenia lub dzięki rozmaitym sztuczkom płaci zdecydowanie mniej powinno. W czasach powszechnego kryzysu nie ma już miejsca na liczne ulgi, obniżki, zwroty czy bonifikaty, a tym bardziej na raje podatkowe. W społeczeństwie nie ma już zrozumienia dla pogłębiającej się rozpiętości dochodów, milionowych pensji i odpraw. Trudne czasy wymuszają większą solidarność.
Szkoda czasu na demonizowanie Chin
Czy Chiny sfinansują w części remont Europy? Udział finansowy Pekinu budzi sprzeczne emocje. Jedni mówią, dość słusznie, iż pecunia non olet, a w obecnej sytuacji nie można wybrzydzać. Drudzy straszą, że możemy popaść w uzależnienie od autorytarnej dyktatury. Najpierw zabrali nam miejsca pracy, teraz zabiorą nam wolność decydowania o polityce. Spór rozgrzany do czerwoności, a rozchodzi się o marne 100 miliardów dolarów, które Chiny mogłyby, ewentualnie, wyasygnować jako wkład stabilizujący europejskie finanse. Marne, gdyż przy zadłużeniu Włoch na poziomie grubo ponad 1,5 biliona euro, to zaledwie kropelka w morzu potrzeb.
Chińczycy wcale też nie palą się do ratowania Starego Kontynentu. Owszem, dostrzegają wyraźnie niekorzystny wpływ europejskiego pożaru na własny eksport (a przez to na wzrost gospodarczy i stan bezrobocia), jednak mają własne, potencjalnie równie wielkie, problemy na głowie. Setki miliardów dolarów chińskiego pakietu pobudzającego gospodarkę uchroniły Państwo Środka od spowolnienia gospodarczego. Przyczyniły się jednak do wzrostu inflacji, pęczniejącej bańki na rynku nieruchomości, a także powstania ogromnego portfela „złych” kredytów, które mogą nigdy nie zostać spłacone. Nic więc dziwnego, że stanowisko Chin wobec pomocy Europie jest chłodne. Chiny „mogą pomóc jako przyjaciel na miarę swoich możliwości„, jednak nie podejmą się roli „zbawcy Europejczyków” i „nie są w stanie (…) zapewnić leku na europejską chorobę” – donosi państwowa agencja Xinhua (cytaty za Onet.pl).
Obawy o szkodliwy wpływ Chińczyków na podejmowanie decyzji przez europejskie rządy, w przypadku udzielenia im pomocy finansowej, również wydają się przesadzone. Chiny posiadają warte ponad bilion dolarów obligacje Stanów Zjednoczonych. Bilion to ułamek całego długu, mniejszy niż jedna dziesiąta jego wartości. W USA rzadko słychać płaczliwe lamenty dotyczące rzekomego wpływu Pekinu na decyzje Ameryki. Jeśli Stany Zjednoczone mają dziś mniejszą swobodę działania niż dekadę temu, nie jest to spowodowane ilością obligacji skarbowych Wuja Sama znajdujących się w sejfach chińskiego kierownictwa. To samo dotyczyłoby Europy (rozumianej zarówno jako całość, jak i pojedynczych państw).
Czas na nowe otwarcie
Dziś trudno o optymizm, jednak – głównie w mediach – Europa popada w zbyt silny defetyzm. Tymczasem nadal, jako Unia Europejska, jest największą gospodarką świata, a poziom jej rozwoju cywilizacyjnego stanowi punkt odniesienia dla większości tzw. państw wschodzących. Aktualnie potrzebna jest gruntowna rewizja modelu rozwoju gospodarczo-społecznego. Dobrze sprawdzał się on w czasach, gdy Europa była sercem globalnej gospodarki, a kolejne pokolenia boomu demograficznego wkraczały na rynek pracy. Teraz serce gospodarcze świata bije na Pacyfiku, a sytuacja demograficzna uległa odwróceniu.
Obecny kryzys ma zadatki na długie życie. Jego pierwsza fala nie została właściwie odczytana, stąd też brak odpowiedniej reakcji ze strony decydentów. Widać jednak, szczególnie gdy obserwujemy liczne ruchy oburzonych, np. Okupuj Wall Street, że w świadomości społecznej dojrzewa już myśl o koniecznych zmianach systemowych. Jak w każdej rzeczywistości, przeprowadzanie zmian nie jest proste ani szybkie, a także spotyka silny opór ze strony tych, którym obowiązujący układ najbardziej odpowiada.
Jest jednak mało prawdopodobne, że reakcja powstrzyma rewolucję (odwołując się do klasycznych pojęć). Nawet jeśli reakcjonistom uda się podtrzymać status quo jeszcze przez jakiś czas, zmiany i tak nastąpią. Im później, tym gorzej. Także dlatego, że znowu mogą być odpowiedzią na wczorajsze, a nie dzisiejsze problemy. W erze globalnej wymiany informacji potrzebne są decyzje wyprzedzające bieg wydarzeń. Wszystkie inne to musztarda po obiedzie. Co dobitnie widać po każdym „przełomowym” szczycie europejskim w ostatnich latach.
Piotr Wołejko