Od czasu do czasu nastaje moda na bycie Kasandrą. Tym razem w rolę mitycznej wieszczki próbowała wcielić się Anne Applebaum, publicystka Washington Post, a prywatnie żona szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego. Pyta ona w tytule swojego tekstu, czy interwencja w Libii doprowadzi do rozpadu NATO? Chwileczkę, toż to Afganistan miał rozbić Sojusz. Bez skutku.
Dobrze pamiętamy, jak wielu analityków, ekspertów i polityków stawiało wiarygodność NATO na szali zwycięstwa w Afganistanie. Wiadomo, że żadnego sukcesu nie uda się tam osiągnąć. Jednak czy NATO rozpadnie się z tego powodu? Nie sądzę. Próba podjęcia analogicznej do afgańskiej, opartej na operacji libijskiej, kampanii składania Sojuszu do grobu również spełznie na niczym. Podobnie jak pod Hindukuszem, to nie organizacja, ale państwa członkowskie sprawiają, że operacja w Libii nie należy do najprostszych.
Nieuzasadniona krytyka
Nie można uważać NATO, ani żadnej innej organizacji, za monolit. Sojusz nie dysponuje własną armią – opiera swoje działania na siłach zbrojnych państw członkowskich. Sojusznicy często obwarowują udział swoich żołnierzy w misjach rozmaitymi ograniczeniami. Jedni nie walczą w nocy, drudzy nie walczą w nieparzyste dni miesiąca, a inni mogą być wysłani tylko tam, gdzie jest bezpiecznie. Takie były i są realia operacji w Afganistanie. Zresztą, zanim w ogóle sojusznicy wyślą gdzieś woje wojska, najpierw musi zapaść decyzja polityczna. I tutaj zaczynają się schody.
Warto wprowadzić w tym momencie drugi symptomatyczny przykład organizacji międzynarodowej, której działania w wymiarze dyplomatycznym i bezpieczeństwa są uzależnione od osiągnięcia kompromisu przez liczne grono państw członkowskich – Unię Europejską. Zawsze łatwo skrytykować unię, iż na coś zareagowała z opóźnieniem, w stosunku do czegoś zajęła rozwodnione stanowisko, a inną kwestię zbyła milczeniem. Ot, nieudacznicy w Brukseli są już tak rozleniwieni bajońskimi pensjami, że nie są w stanie zebrać się do konkretnej roboty.
Podobnie zaczyna być postrzegane NATO. Krytykuje się organizację, bo większości wydaje się, że integracja zaszła tak daleko, iż oczywistym jest, że decyzje podejmuje się w centrali – a obie instytucje mają swe siedziby w Brukseli. Takie wyobrażenie jest zupełnie oderwane od rzeczywistości. Nikt w Brukseli nie ma mocy decyzyjnej, a ustalenia zapadają w stolicach państw członkowskich. Tymczasem, ucieranie decyzji przez ponad 20 dyplomatów – reprezentujących często rozbieżne interesy swoich państw – to proces czasochłonny. Co więcej, zazwyczaj także mało efektowny.
Niełatwy kompromis
Jeśli więc chcemy kogoś skrytykować za opieszałość bądź trudne realia misji wojskowych (w przypadku Libii, jedni nie bombardują, inni tylko patrolują etc.), powinniśmy skierować gniew w stronę stolic narodowych. To Francja, Niemcy, Włochy, Stany Zjednoczone czy Turcja powinny znaleźć się na celowniku. Jednak wówczas postawienie pytania o upadku państwa byłoby zupełnie nie na miejscu.
W przypadku organizacji międzynarodowej także jest nie na miejscu. Gdyby państwa miały zawsze takie same poglądy i interesy, mogłyby pójść o krok dalej i po prostu się zjednoczyć. Organizacje istnieją po to, aby – bazując na wspólnych interesach – szukać kompromisu tam, gdzie interesy te są sprzeczne. Naturalne jest, że nawet od kompromisowych decyzji niektóre państwa się dystansują. I nie oznacza to, że organizacja chwieje się w posadach i należy odliczać dni do ich smutnego końca.
Za klasykiem należałoby wezwać wszelkiej maści wieszczów do tego, by nie szli tą drogą. Nie warto, gdyż kierunek ten oparty jest na fałszywych przesłankach. Warto przy tym zauważyć, że NATO i UE są najbardziej zintegrowanymi organizacjami międzynarodowymi na świecie. Jeśli one upadają, to pozostałe nie miałyby nawet szansy zaistnieć.
Piotr Wołejko