Co przynosi większe korzyści – uśmiechy, poklepywanie po plecach i robienie po cichu tego, co potrzeba, czy – wręcz przeciwnie – prężenie muskułów, pohukiwanie i obcesowość? Zarówno w towarzystwie, jak i w dyplomacji, zalecane jest przyjęcie pierwszej z przedstawionych wyżej opcji. Ba, sam Deng Xiaoping, ojciec komunistycznego kapitalizmu w Państwie Środka powtarzał, iż należy trzymać głowę nisko. Mówiąc wprost, nie wychylać się za bardzo i robić swoje. Tymczasem Chiny w ubiegłym roku zdawały się działać na arenie międzynarodowej w zupełnie inny sposób. Czy słusznie uważamy, iż Pekin grał zbyt ostro?
Najważniejsze wydarzenia
Początek roku 2010 przyniósł ostre spięcie na linii Chiny-Stany Zjednoczone. Poszło o sprzedaż broni na Tajwan. Chiny uważają wyspę za zbuntowaną prowincję. Ameryka oficjalnie uznaje fikcję chińskiej doktryny „jednych Chin”, akceptując suwerenność Pekinu nad Tajpej, jednak de facto wspiera niezależność Republiki Chińskiej (oficjalna nazwa Tajwanu) i zapewnia jej bezpieczeństwo – także poprzez sprzedaż broni. Można powiedzieć, że spór o Tajwan to swego rodzaju rytuał w relacjach Pekinu z Waszyngtonem. Po wyrażeniu oburzenia i krótkotrwałych „sankcjach” wszystko wraca do normy.
W odpowiedzi na zgodę na sprzedaż broni Tajwanowi Chiny wstrzymały dialog wojskowy z USA. Impas trwał prawie 12 miesięcy. Dopiero trwająca aktualnie wizyta sekretarza obrony Roberta Gatesa w Państwie Środka przywraca względną normalność, czyli wymianę informacji pomiędzy siłami zbrojnymi Chin i Stanów Zjednoczonych.
Można zrozumieć postawę Chin, jednak czy potrzebna była bardzo mocna retoryka i tak długie przetrzymanie Amerykanów? Kategoryczność Pekinu w relacjach z USA kontrastuje z miękkością wobec Korei Północnej. Zarówno marcowe zatopienie południowokoreańskiego okrętu wojennego Cheonan, jak i listopadowe ostrzelanie wyspy Yeonpyeong przez reżim Kim Dzong Ila nie spotkały się z istotną reakcją ze strony Chin. Trudno bowiem uznać za poważne zaproponowanie wznowienia, zerwanych przez Koreę Północną, rozmów sześciostronnych. Rozmów, które do tej pory nie doprowadziły do niczego, a jedyną ich zaletą jest zgromadzenie głównych aktorów regionu przy jednym stole.
Niemożność bądź niechęć okiełznania Pjongjangu przez Pekin tylko umocniła w krajach Azji przekonanie, iż niezbędne jest wzmocnienie własnego bezpieczeństwa w opozycji do Chin. Umocniła, bowiem Chiny cały rok wytrwale pracowały nad zasianiem niepokoju w krajach takich jak Wietnam, Filipiny czy Indonezja, nie mówiąc już o Korei Południowej, a wszystko przez agresywną politykę roszczeń i żądań terytorialnych na morzach Południowochińskim i Wschodniochińskim.
Zmiana w polityce zagranicznej?
Utwardzenie chińskiej polityki i bardziej aktywne egzekwowanie własnych interesów ma swój początek w latach 2007-2008. Kryzys finansowy pokazał, że wzrost gospodarczy Zachodu w ostatnich latach oparty był na iluzorycznych podstawach. Kraje rozwijające się, na czele z Chinami, poczuły swoją moc. Pekin uznał, że dość już pouczania ze strony Zachodu, w szczególności zaś ze strony Ameryki. Dobiegł końca czas, w którym trzymanie głowy nisko było główną cechą chińskiej polityki zagranicznej. Rok 2010 może stanowić jedynie preludium do bardziej asertywnej polityki. Retoryka z okresu wrześniowego zamieszania dyplomatycznego wywołanego sporem z Japonią o kapitana chińskiego kutra rybackiego może powracać dość często.
Z drugiej strony, sami Chińczycy nie odczuwają, jakoby ich polityka znacząco się zmieniła. Uważają, że kontynuowana jest dotychczasowa linia, którą prezydent Hu Jintao określił jako „harmonijną”. Harmonijna jest polityka wewnętrzna, harmonijny świat buduje chińska dyplomacja. Chiny po prostu dbają o własne interesy i jeśli dochodzi do jakichś sporów czy konfliktów, zajmują stanowisko najbardziej dla siebie korzystne. Nie widzą potrzeby brania pod uwagę interesów innych graczy, chyba że partnerzy są gotowi na ustępstwa w kwestiach dla Chin ważnych. Przykładowo, Chiny mogą pomóc USA, ale ceną będzie np. rozwodnienie sojuszu amerykańsko-tajwańskiego.
Chińska układanka
Polityka zagraniczna to w Chinach obszar ścierania się interesów wielu instytucji i osobowości, a także tzw. aktorów zewnętrznych. Hu Jintao i Wen Jiabao, odpowiednio prezydent i premier, Rada Państwa, MSZ, armia, przedsiębiorstwa państwowe (głównie z branży energetycznej i surowcowej), politbiuro KPCh, a także naukowców, ekspertów, lokalne władze i blogerów (nawet szerzej: społeczność sieciową).
Warto odnotować fakt, że decyzje zapadają kolektywnie, najczęściej poprzez ucieranie konsensusu. Stąd często reakcje Pekinu na rozmaite wydarzenia sprawiają wrażenie spóźnionych czy rozmytych. Mylą się bowiem ci, którzy uważają, iż najwyższe organy i przedstawiciele władz prezentują jednolitą linię i mają tożsame poglądy. W ostatnim czasie najtrudniejszym problemem była reakcja na „wyskoki” Korei Północnej.
Paradoksalnie, chiński MSZ odgrywa w polityce zagranicznej rolę drugoplanową. Szef resortu Yang Jiechi nie jest wystarczająco wysoko w partyjnej hierarchii, by odgrywać kluczową rolę w materii, nad którą teoretycznie sprawuje nadzór. Wyżej od niego stoi członek Rady Państwa Dai Bingguo, który de facto odpowiada za chińską dyplomację. Objął stanowisko w 2008 roku, czyli w momencie, gdy nasza (zachodnia) percepcja chińskiej polityki zmieniła się na gorsze.
Bardzo ważne jest odpowiednie docenienie roli, jaką w polityce zagranicznej Chin odgrywają siły zbrojne. Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza, podobnie zresztą jak społeczność sieciowa, opowiada się za twardszą i bardziej agresywną linią w dyplomacji. W szczególności wobec Stanów Zjednoczonych czy Japonii. Wojsko stara się utrzymać atmosferę napięcia w stosunkach z USA m.in. dla własnych korzyści. Pozwala to bowiem uzasadnić przeznaczenie większych pieniędzy na wydatki obronne. W ubiegłym roku przycięto wzrost tychże wydatków do jednocyfrowego wskaźnika (po kilkunastu latach dwucyfrowego wzrostu), co wojskowym nie za bardzo przypadło do gustu.
Będzie raczej trudno
Sytuacji nie ułatwia szykowana sukcesja władzy, której finał nastąpi w 2013 roku. Obecne kierownictwo Hu-Wen zastąpią Xi Jinping i Li Keqiang. Jak każda sukcesja, także ta nie nastąpi zupełnie gładko i „bezkolizyjnie”. Należy więc spodziewać się pewnych „fajerwerków” w polityce zagranicznej. Warto pamiętać, że – mimo różnic pomiędzy rozmaitymi aktorami – w chińskiej elicie władzy panuje pewien konsensus. Opiera się on na przekonaniu o konieczności realizacji własnych interesów. To absolutny priorytet. Ustępstwa są możliwe na zasadzie biznesowej – coś za coś. Ustępstwa nie będą też zbyt wielkie – presja ze strony konserwatywnej części elity, wojska oraz społeczeństwa sieciowego będzie ogromna.
Nacjonalizm odgrywa w Chinach istotną rolę. Duma narodowa, o którą dba partia komunistyczna, nie może w żaden sposób ucierpieć. Podważyłoby to bowiem legitymację partii do sprawowania władzy. Stąd relacje z Japonią są bardzo trudne, a ze Stanami Zjednoczonymi dość trudne. Mówiąc wprost, krok w tył na korzyść tych państw może być odczytany przez publikę jako miękkość i rezygnacja z obrony własnych interesów. Jak wspomniałem wyżej, są one priorytetem.
Dlatego też, co trudno zrozumieć na Zachodzie, Chiny nie zamierzają odgrywać w świecie roli drugich Stanów Zjednoczonych. Wraz ze wzrostem własnej potęgi dbają głównie o własne, a nie regionalne czy globalne, interesy. Chiny nie odczuwają potrzeby podtrzymywania własnymi siłami systemu międzynarodowego stworzonego przez Amerykę (choć czerpią spore korzyści z jego istnienia).
Taka postawa, przy jednoczesnym zwiększaniu wydatków na obronę każe postawić pytanie o to, jakie są chińskie zamiary w polityce zagranicznej? Jak Pekin chce wykorzystywać siłę, którą posiada i która – według większości prognoz – będzie nadal się zwiększała. Z zachodniej perspektywy pytania te są całkowicie uzasadnione, chociaż Chińczycy mogą dziwić się, że w ogóle je stawiamy. Właśnie ten brak zrozumienia, różnice w pojmowaniu rzeczywistości i niedostatek komunikacji powoduje, że – po obu stronach – zachwiane zostaje zaufanie, powstają obawy, związane głównie z bezpieczeństwem.
Piotr Wołejko