Ameryka powraca. Okres bezkrólewia minął, Stany Zjednoczone ponownie są gotowe, by przewodzić światu. Po odbudowie wizerunku Wuja Sama za granicą, częściowej porażce zaangażowania nieprzyjaznych bądź wrogich państw, w odpowiedzi na rzeczywistość globalną – Waszyngton wraca na miejsce numer jeden. Co więcej, Amerykanie nie są narodem realistów, natomiast są przekonani o prymacie i wyższości demokracji nad innymi ustrojami, a to przekonanie tradycyjnie odgrywa istotną rolę w polityce zagranicznej USA.
Zmiana kursu
Taką wizję przedstawia Robert Kagan (politolog z Brookings Institution) na łamach Washington Post. Jego zdaniem administracja Obamy przechodzi teraz do drugiej fazy polityki zagranicznej, gdzie zaangażowanie zastąpione zostanie przez przywództwo. Oznacza to, że Ameryka „odkryje na nowo” swoich demokratycznych, w tym także europejskich, przyjaciół i sojuszników – dotychczas raczej zaniedbanych. Waszyngton będzie również bardziej stanowczy i twardy, czego przykładem była dość kategoryczna wypowiedź Hillary Clinton podczas spotkania państw ASEAN, Chin i USA w Hanoi. Clinton stanęła w obronie państw bloku południowo-wschodniej Azji, w opozycji do roszczeń terytorialnych Pekinu.
Po trosze za powrót Ameryki do roli globalnego lidera, a często także głównego policjanta, odpowiadają ci, którzy podważają prymat USA i opowiadają się za wielobiegunowym układem świata. Chiny, Brazylia czy inne wschodzące potęgi chcą być konsultowane przy podejmowaniu decyzji w kwestiach globalnych i jasno dają do zrozumienia, że Stany Zjednoczone nie są już uprawnione do samodzielnego decydowania o losach świata. Fareed Zakaria, również na łamach Washington Post, zwraca uwagę, iż taka postawa rosnących potęg nie koresponduje z ich odpowiedzialnością.
Zakaria wskazuje, że Chiny czy Indie tylko retorycznie są gotowe do podejmowania decyzji na skalę globalną. Dlaczego? Ponieważ do tej pory, gdy miały okazję działać wspólnie, wybierały drogę zdecydowanej obrony własnego interesu. Nie trzeba dodawać, że chodzi o wąsko określony interes narodowy każdego z tych państw z osobna. Wschodzące potęgi niechętnie z czegokolwiek rezygnują (są bardzo egoistyczne), nie chcą też słyszeć o jakichkolwiek kosztach, które miałyby ponieść. Nie interesują się również problemami sąsiednich państw. Są skupione głównie na sobie i własnych zyskach.
Jak mus, to mus
W takim środowisku bezkrólewie szkodzi interesom wszystkich zainteresowanych stron, jednak z oczywistych względów najwięcej traci najsilniejszy. Stany Zjednoczone są najsilniejsze, więc nie mogą pozwolić sobie na chaos czy paraliż decyzyjny. Stąd idea powrotu do roli globalnego lidera, o której wspomina w swoim artykule Robert Kagan. Podzielając z grubsza jego zdanie poczynię istotne zastrzeżenie, wynikające z czerwcowego artykułu o polityce zagranicznej Obamy.
Otóż prezydent ten zdaje sobie sprawę z ograniczeń, które dotyczą amerykańskiej dyplomacji i nadal zamierza rozwiązywać problemy we współpracy z innymi państwami. Będzie to robił kiedy tylko się da. W niektórych przypadkach się nie da i tutaj Obama przyjmie zapewne bardziej stanowczą postawę. Ustąpi pewna miękkość w stosunkach z Chinami, która kompletnie się Ameryce nie opłaciła, ale równocześnie może powrócić nieskuteczna twardość w polityce dotyczącej Iranu. Demokratyczni sojusznicy mogą odzyskać część uwagi Stanów Zjednoczonych, którą Waszyngton skupiał dotychczas na innych państwach.
Korekta, o ile nastąpi, będzie widoczna już w najbliższych miesiącach. Trudno będzie ją nazwać dramatyczną zmianą. Ogólna koncepcja pozostaje taka sama, zmianie ulegną pewne niuanse. Czy skorzysta na tym Polska? Na dziś pytanie pozostaje otwarte.
Piotr Wołejko