Przegląd prasy zacznę od przytoczenia w całości bardzo ciekawego wywiadu, jaki Rzeczpospolita przeprowadziła z Richardem Armitagem – zastępcą sekretarza stanu Colina Powella w latach 2000-2005. Komentarz z mojej strony dotyczy zaledwie jego fragmentu, mianowicie nie wydaje mi się, żeby konflikt iracki mógł rozlać się poza granice tego kraju, a zwłaszcza żeby zagroził Kuwejtowi, Zjednoczonym Emiratom Arabskim czy wschodniej części Arabii Saudyjskiej. Natomiast eskalacja walk w granicach Iraku jest niemalże nieunikniona. Teraz już czas na wywiad, który przeprowadził Jędrzej Bielecki:
Rz: W środę George W. Bush przedstawi nową strategię dla Iraku. Co Ameryka może jeszcze uratować w tym kraju?
Richard Armitage : Nikt nie ma już chyba wątpliwości, że Irak jest rozdarty wojną domową. Okoliczności egzekucji Saddama Husajna raz jeszcze to pokazały. Stany Zjednoczone nie mogą doprowadzić do sukcesu w Iraku wbrew samym Irakijczykom. Maksimum tego, co możemy osiągnąć, to wycofać się stamtąd tak, by nie doprowadzić do rozszerzenia się konfliktu na cały region. Najbardziej obawiam się, że szyici będą starali się wykorzystać ten moment, by rozszerzyć swoje wpływy nie tylko na cały Irak, ale także na Zjednoczone Emiraty Arabskie, Kuwejt, a nawet wschodnią część Arabii Saudyjskiej. Taką katastrofę odczulibyśmy wszyscy, choćby poprzez ceny paliw. Aby temu zapobiec, Stany Zjednoczone będą musiały jeszcze bardziej zacieśnić współpracę z naszymi sojusznikami na Bliskim Wschodzie. Nie sądzę natomiast, by dobrym wyjściem było posłanie do Iraku więcej amerykańskich wojsk. Ze względów politycznych jest to nie do przyjęcia ani dla władz Iraku, ani dla naszego społeczeństwa.
Celem interwencji w Iraku miała być budowa demokracji i to nie tylko w tym kraju, ale na całym Bliskim Wschodzie.
Irakijczycy do tej pory nie zrozumieli, że demokracja nie jest celem, ale doświadczeniem, stanem ducha, który stale trzeba umacniać. Choć w Iraku odbyły się już kilkakrotnie wybory, to szyici wciąż nie mogą zrozumieć, że muszą się podzielić władzą z sunnitami. A sunnici nie potrafią się pogodzić z faktem, że już nigdy nie będą w Iraku narzucać innym swojej woli. Jeśli kiedykolwiek zapanuje tam demokracja, to trzeba będzie na to poczekać wiele lat.
Po klęsce w Wietnamie Stany Zjednoczone ograniczyły swą aktywność na świecie, co wykorzystał Związek Radziecki. Czy podobnie zachowa się Ameryka w razie ewentualnej porażki w Iraku?
To będzie poważny cios dla prestiżu USA na świecie. Nie da się go odbudować w ciągu kadencji jednego czy nawet dwóch prezydentów. Przed 11 września tradycyjnym towarem eksportowym Ameryki była nadzieja, optymizm, entuzjazm. Atak na Nowy Jork i Waszyngton stanowił dla narodu szok, z którego długo nie mogliśmy się otrząsnąć. Zaczęliśmy więc eksportować złość i nienawiść. Popełniliśmy wiele błędów, jak w Guantanamo czy Abu Ghraib. George W. Bush, Dick Cheney, Donald Rumsfeld przestali uwzględniać opinie doradców i sojuszników, a nawet ich słuchać. Dopiero teraz, gdy zaczęły się poważne kłopoty, prezydent zmienia postawę. Upłynie sporo czasu, nim USA znów staną się siłą dobra na świecie. Choć wątpię, by – przynajmniej przez najbliższe 15 lat – ktokolwiek zagrażał pozycji USA jako jedynej superpotęgi.
Klęska w Iraku będzie kosztowała republikanów utratę Białego Domu w 2008 roku?
Nie sądzę. Wśród czołowych republikanów są tacy, którzy – jak John McCain – od początku byli przeciwni strategii, jaką forsował w Iraku prezydent Bush. Natomiast najpoważniejsi kandydaci do Białego Domu wśród demokratów popierali obalenie Saddama Husajna i przynajmniej pierwsze lata interwencji.
Sposób, w jaki Donald Rumsfeld przeprowadził operację w Iraku, okazał się nieskuteczny. Co dalej z zapoczątkowaną przez niego reformą amerykańskiej armii.
Rumsfeld chciał, by amerykańskie siły zbrojne były mniej liczne, za to doskonale wyposażone i niezwykle elastyczne. W pierwszych miesiącach wojny wydawało się, że to doskonały pomysł: nasze wojska w krótkim czasie pokonały Saddama. Jednak mieliśmy tak mało żołnierzy, że nigdy nie opanowaliśmy całego terytorium Iraku. Dziś jest jasne, że dopiero piechur i jego bagnet zapewniają ostateczne zwycięstwo. Colin Powell powtarzał, że Ameryka powinna się decydować na interwencję za granicą tylko z siłami, które zapewniają jej przytłaczającą przewagę nad wrogiem. Ta doktryna wróci w Pentagonie do łask.
Z porażki Ameryki w Iraku cieszy się Iran. Czy można powstrzymać ambicje atomowe Teheranu?
Znam mentalność Irańczyków, mieszkałem w tym kraju. Mają ogromne poczucie dumy narodowej, dla nich potęga imperium perskiego to nie zamierzchła przeszłość, ale niemal teraźniejszość. Dlatego nie będzie łatwo przekonać ich do zrezygnowania z ambicji. Mamy jednak pewne atuty. Prezydent Ahmadineżad stał się wśród Irańczyków bardzo niepopularny. Iran od lat nie inwestował w przemysł naftowy i teraz będzie musiał się tym zająć, jeśli chce utrzymać produkcję paliw. Nie starczy pieniędzy na kontynuację programu atomowego, który wciąż jest w początkowej fazie. Zdaniem naszego wywiadu Iran nie będzie w stanie wyprodukować broni jądrowej przed upływem pięciu, a może nawet 10 lat.
Niektórzy eksperci przewidują, że prezydent Bush zdecyduje się na prewencyjne uderzenie z powietrza na Iran w ostatnich miesiącach swojej kadencji.
Nikt nie poparłby takiej decyzji. Jaki ma sens zniszczenie irańskiej infrastruktury atomowej, kiedy jest ona dopiero w powijakach i łatwo ją odbudować? Lepiej zaczekać, aż straty dla Iranu będą bardziej bolesne. Uważam zresztą, że uderzenie nie będzie potrzebne, bo umiejętna presja Stanów Zjednoczonych i naszych europejskich sojuszników wystarczy, by powstrzymać Irańczyków.
Ameryka prowadzi również wojnę w Afganistanie. Tam też wielu wróży jej klęskę.
Skutki porażki w Afganistanie byłyby nawet poważniejsze niż w Iraku. Jeśli nie ustabilizujemy tam sytuacji, nie ma szans, by generał Perwez Muszarraf utrzymał kontrolę nad Pakistanem. Łatwo wyobrazić sobie, co oznaczałby kraj 160 milionów radykalnie nastawionych muzułmanów uzbrojonych w broń atomową i jak na taki rozwój sytuacji zareagowałyby Indie. Myślę jednak,że pokój w Afganistanie da się przywrócić, jeśli wyślemy tam więcej wojsk, a rząd w Kabulu otrzyma więcej środków na rozwój kraju. Talibowie nie zagrażają bowiem całemu państwu, ale jedynie jego południowej części.
Amerykanom udało się skłonić Rosję do poparcia w Radzie Bezpieczeństwa sankcji przeciwko Iranowi. Ceną za współpracę wydaje się tolerowanie przez Waszyngton odbudowy postradzieckiego imperium.
Rosja rzeczywiście odbudowuje swe wpływy. Udało jej się to na Ukrainie po objęciu rządów przez Wiktora Janukowycza. To samo osiągnęła na Białorusi. Wzmacnia naciski na Litwie, co bezpośrednio dotyka polskich interesów gospodarczych. Rosjanie stali się bardzo hardzi co najmniej z trzech powodów. Najważniejszy to rosnące zyski z eksportu ropy. W oczach rosyjskiego społeczeństwa prezydent Putin stał się bardzo popularny, bo pokonał oligarchów i rzekomo oddał społeczeństwu bogactwa kraju. Kreml zachęciły też kłopoty USA w Iraku. Jednak Waszyngton wyciągnął wnioski z błędu, jakim było pozostawienie republik bałtyckich w objęciach Związku Radzieckiego po drugiej wojnie światowej. Bardzo poważnie traktujemy gwarancje bezpieczeństwa udzielone tym krajom w ramach NATO. Myślę także, że Niemcy w razie ewentualnego sporu Polski z Rosją zdecydowanie staną po waszej stronie. Doskonale wiedzą, co może oznaczać powrót rosyjskich wpływów 70 kilometrów od Berlina!
W tym roku z kierowania brytyjskim rządem zrezygnuje Tony Blair. Angela Merkel lansuje współpracę Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Czy Niemcy będą teraz głównym sojusznikiem Ameryki w Europie, a rola Polski zmaleje?
Nie sądzę. Dla Niemiec i innych krajów starej Europy – jak to nazywał Donald Rusmfeld – doświadczenia drugiej wojny światowej były tak makabryczne, że nawet trzy pokolenia później to wspomnienie wciąż powstrzymuje je przed udziałem w wielu przedsięwzięciach na świecie. Tego uczucia nie zna Wielka Brytania, która – choć napadnięta – nie została wówczas pokonana. Dla USA Polska ma zaś w porównaniu z Niemcami dwa ważne atuty: wielką grupę Amerykanów polskiego pochodzenia i strategiczne położenie w Europie.
Powiedział pan, że w nadchodzących 15 latach nikt nie zagrozi pozycji Ameryki w świecie. A kto może później jej dorównać?
Wyraźnego kandydata na razie nie ma, choć mogą to być Chiny, a nieco później nawet Indie. Jednak Chiny muszą wcześniej przezwyciężyć ogromne problemy: zdewastowanie środowiska naturalnego, wszechobecną korupcję, niezwykłe kontrasty społeczne. Czy wzrost znaczenia Chin musi doprowadzić do konfrontacji z USA? Jeśli Chińczycy pogodzą się z tym, że także Ameryka jest kluczowym graczem w rejonie Pacyfiku, nie musi tak być. Na świecie jest wystarczająco wiele problemów do rozwiązania, by starczyło zajęcia dla dwóch superpotęg.
Interesująca informacja ze Szkocji – choć nie jest to pierwsze doniesienie na ten temat, z którym się spotkałem. Otóż Szkoci coraz poważniej zastanawiają się nad zerwaniem unii łączącej ją z Anglią, co może spowodować rozpad Wielkiej Brytanii. Secesja Szkocji mogłaby nastąpić już w tym roku, a decydujące w tej kwestii mogą okazać się wybory do lokalnego parlamentu, które odbędą się w maju. Duże szanse na zwycięstwo ma bowiem nacjonalistyczna i popierająca powstanie niepodległej Szkocji partia SNP (Szkocka Partia Narodowa). Jej liderzy otwarcie mówią, że unię z Anglią chcą zamienić na Unię Europejską. Niestety, jak informują źródła w KE, Szkocja będzie musiała prowadzić negocjacje akcesyjne – nie zostanie przyjęta automatycznie. A to poważny problem, gdyż oznaczałby cios dla dynamicznego eksportu. Co więcej, Szkocja straciłaby miliardy funduszy strukturalnych oraz subwencji z Londynu. Ekonomia jest nieubłagana i na separacji Szkocja może stracić finansowo. Zastanawiam się, po co cała ta draka. Rozumiem, że poczucie odrębności od Anglii jest duże i historycznie uzasadnione, ale nie jestem w stanie pojąć, dlaczego niszczyć sprawdzony i dobrze działający organizm – Wielką Brytanię. Wierzę, że nacjonalizm nie zwycięży a Wielka Brytania przetrwa z korzyścią zarówno dla Szkotów, Anglików, jak i nas wszystkich.
Zachęcam także do przeczytania ciekawego wywiadu z Jarosławem Romańczukiem – ekonomistą i politologiem, szefem niezależnego Centrum Analitycznego „Strategia” w Mińsku na Białorusi. Przybliży on kulisy obecnego „tańca na rurze”, który uprawiają Rosjanie i Białorusini.
Najciekawszym tematem w Gazecie jest natomiast… Hugo Chavez – można powiedzieć, że już tradycyjnie. Przywódca Rewolucji Boliwariańskiej, który ma być jutro zaprzysiężony na kolejną kadencję prezydencką właśnie wymienił 1/3 z liczącego 24 członków rządu i zapowiada przejście do aktywnego budowania Socjalizmu XXI wieku. Co więcej, oficjalnie mówi już o tym, że zamierza rządzić do 2031 roku (wcześniej mówił o 2020 r.) i aby skonsolidować władzę nie cofnie się przed niczym. Wkrótce jego brat – Adam Chavez – ma zintegrować w jedną partię polityczną wszystkie ugrupowania wspierające prezydenta, a jako minister edukacji wprowadzić nowy program nauczania – który oceniany jest powszechnie jako indoktrynacja. Jeden prezydent, jedna partia, jedna ideologia. Brzmi to troszeczkę jak hitlerowskie „Ein Reich, ein Volk, ein Führer”, tyle że w drugą – socjalistyczną – stronę. I jak groteskowo to dla niektórych wygląda, Chavez wcale nie żartuje. O polityce prezydenta możecie przeczytać w ciekawym artykule Macieja Stasińskiego, ja dorzucę jeszcze kilka słów komentarza do tzw. „osi dobra”. Należy do niej Wenezuela, Kuba, Iran i Białoruś, a także – jak się wydaje – Boliwia. Chavez zachęca dwóch innych lewicowych prezydentów z Ameryki Łacińskiej – Rafaela Corrę z Ekwadoru oraz Daniela Ortegę z Nikaragui – do przystąpienia do osi nazwanej osią dobra na przekór „osi zła” – pojęcia użytego przez Georga W. Busha. Co integruje kraje osi dobra? Niechęć, a właściwie nienawiść do Stanów Zjednoczonych oraz sprzeciw wobec kapitalizmu. Wobec fiaska dotychczasowej polityki Chaveza, który wydaje miliardy $ zysków z ropy na programy socjalne można spodziewać się, że członków osi dobra będzie wkrótce łączyć jeszcze jedno – coraz większa i pogłębiająca się bieda. Złośliwie można to skomentować tak: „będzie dobrze, ale biednie”.
Piotr Wołejko