Przywilejem blogera, w przeciwieństwie do rasowego dziennikarza czy publicysty jest możliwość podjęcia każdego tematu, niezależnie od „świeżości” źródła, na którym chce się oprzeć. Tematy nigdy nie są za stare, by się nimi zająć. Tym bardziej, jeśli dotyczą spraw fundamentalnych – a tak jest tym razem. Stąd pozwolę sobie podsumować audyt [pdf] stosunków europejsko-amerykańskich dokonany w listopadzie 2009 r. przez dwóch analityków z European Council on Foreign Relations, Nicka Witneya i Jeremy’ego Shapiro.
Autorzy przyjmują założenie, iż wkraczamy w epokę post-amerykańskiego świata, w którym Stany Zjednoczone nie będą samodzielnie dominować nad pozostałymi państwami. Ich zdaniem Waszyngton stworzy sieć partnerstw i porozumień z głównymi potęgami regionalnymi, co pozwoli Ameryce zachować status niezbędnego do rozwiązywania globalnych problemów państwa. W nowej rzeczywistości, w której Amerykanie w sposób pragmatyczny budują swoje relacje z nowymi rozgrywającymi, Europa nadal tkwi w zimnowojennym rozumieniu stosunków międzynarodowych, nie dostrzegając zmian układu sił. Jednak nawet odrzucając wizję przyszłości przedstawioną przez Witneya i Shapiro, warto pochylić się nad ich głównymi zarzutami wobec Europy i jej stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
Całość omawianego dokumentu to ponad 70 stron tekstu, stąd mogę tylko przedstawić niektóre spośród argumentów i uzasadnień wykorzystanych przez autorów raportu. Jest to subiektywna selekcja, odpowiadająca jednak na pytanie, dlaczego zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone są niezadowolone z obecnego stanu wzajemnych relacji.
Europa klientem Ameryki
Europa, mimo postępowania procesów integracyjnych, nadal widzi siebie jako młodszego partnera w stosunku do Ameryki. Relacja patron-klient pozostaje z grubsza niezachwiana, a rzadkie wyskoki (jak sprzeciw części Europy wobec inwazji na Irak) są następnie korygowane przez nie do końca pokornych Europejczyków. Kraje europejskie opierają swoje podejście do Stanów Zjednoczonych nie na realistycznej kalkulacji, a na zbiorze złudzeń, spośród których autorzy audytu wskazują cztery szczególnie niepokojące:
1. Bezpieczeństwo Europy nadal zależy od amerykańskiej ochrony.
2. Amerykańskie i europejskie interesy są zawsze zbieżne – a wszelkie nieporozumienia potwierdzają tylko tę regułę i wskazują na konieczność skorzystania przez Amerykanów z porady Europejczyków.
3. Potrzeba utrzymania bliskiej i harmonijnej transatlantyckiej współpracy wyklucza próby twardszego egzekwowania własnych celów.
4. Wspólne przeciwstawienie się Waszyngtonowi byłoby niewłaściwe oraz kontrproduktywne, w szczególności wobec „szczególnych stosunków” z Ameryką, w których posiadanie wierzy większość państw europejskich.
Wskazane powyżej cztery złudzenia determinują błędne podejście do Stanów Zjednoczonych. Administracja Baracka Obamy nie była oryginalna w stwierdzeniu, że Amerykanom zależy na tym, aby Europa była dla nich partnerem. Ameryce nie zależy na byciu patronem Europy. Spadek zainteresowania Europą jest wyczuwalny w Waszyngtonie od kilku lat. Wynika on nie tylko ze wzrostu znaczenia państw azjatyckich, a więc pacyficznego wymiaru polityki amerykańskiej, ale także z dwóch przyczyn czysto europejskich. Po pierwsze, Stary Kontynent jest bezpieczny i nic istotnego mu nie zagraża. Po drugie, Europejczycy są wewnętrznie skłóceni i niezdolni do mówienia jednym głosem w kwestiach polityki zagranicznej.
Mit szczególnych stosunków
Jedną z przyczyn niezdolności do porozumienia i przedstawienia Ameryce jednego stanowiska w konkretnej sprawie międzynarodowej jest przekonanie wielu państw europejskich (przez to rozumiem kraje należące do Unii Europejskiej lub NATO) o posiadaniu wyjątkowych relacji z Ameryką. Nie tylko Polsce wydaje się, że posiada wyjątkowe atuty predystynujące ją do odgrywania w polityce amerykańskiej ważnej roli. Podobnie myśli o sobie Wielka Brytania, Holandia, Portugalia, Dania, Grecja, Łotwa, Litwa, Czechy czy Bułgaria (warto spojrzeć na aneks nr 2 do raportu, s. 68-69).
W efekcie państwa te często dążą do bilateralnego porozumienia z Ameryką, nie czekając na często dłuższą i bardziej skomplikowaną drogę instytucjonalną (głównie unijną). Popisowym przykładem wyłamania się z jednolitego frontu były negocjacje w sprawie ruchu bezwizowego do USA, które prowadziła Komisja Europejska. Proces trwał już jakiś czas, więc Czechy dogadały się indywidualnie z Amerykanami, wystawiając inne państwa i wspólnotę do wiatru. Między innymi Czechom zawdzięczamy to, że Polacy nadal muszą występować o wizy, licząc się z kosztami oraz możliwością odrzucenia aplikacji wizowej.
Szczególne stosunki w przypadku niektórych państw (nowi członkowie UE oraz NATO, głównie Europa Środkowa i Wschodnia oraz Południowa) to także próba zagwarantowania sobie bezpieczeństwa poprzez uzyskanie obietnicy wojskowej pomocy ze strony Stanów Zjednoczonych. Chociażby Polska czy kraje bałtyckie nie wierzą w stu procentach w pomoc europejskich sojuszników w ramach NATO (artykuł piąty Paktu Północnoatlantyckiego) oraz Unii Europejskiej (traktat lizboński wprowadził mechanizm solidarności także w dziedzinie obronności). Świeżo odzyskana niepodległość, historyczna nieufność wobec jakości europejskich gwarancji oraz wiara w potęgę amerykańskiego oręża sprawiają, że nowi członkowie wspólnoty Zachodu wierzą tylko w siłę amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa.
Jak Europę widzą w Waszyngtonie
Niechęć do akceptacji realiów dwudziestego pierwszego stulecia przez Europę jest przyjmowana w Waszyngtonie z irytacją. Amerykanie nie potrzebują wasala (lub wasali) a partnera, który pomoże im rozwiązywać globalne problemy. Europa niezdolna do sformułowania wspólnej polityki zagranicznej choćby w niektórych sprawach sama się marginalizuje. Amerykanie, działając pragmatycznie, bardzo liczą na wsparcie jednolitego frontu państw europejskich, jednak gdy muszą, nie stronią od wykorzystania wewnętrznych podziałów w łonie UE czy NATO. Liczy się osiągnięcie celu, a nie metody.
Dla Stanów Zjednoczonych najlepsza byłaby Europa mówiąca jednym, zgodnym z amerykańskim głosem. W innym przypadku Waszyngton wolałby widzieć Europę podzieloną i dogadywać się z poszczególnymi państwami. Obecnie Europejczycy niezbyt często dają Amerykanom okazję do współpracy z całą wspólnotą. Widzimy raczej wykorzystywanie podziałów oraz przebieranie nóżkami przez niektóre kraje europejskie, aby Stany Zjednoczone dogadywały się właśnie z nimi.
Coraz częściej Amerykanie mają już dosyć europejskiego stylu uprawiania polityki. Rezygnacja prezydenta Obamy z udziału w dorocznym szczycie UE-USA wynika właśnie z irytacji tymże stylem. W Waszyngtonie liczą na konkretne rozmowy, które doprowadzą do podjęcia jednoznacznych decyzji. Szczyty i spotkania nie są, z perspektywy amerykańskiej, okazją do przydługich przemówień, rzucania ogólnikami oraz wymiany zdań, które nie doprowadzają do konkluzji. Jak podkreślają autorzy raportu, Stany Zjednoczone nie chcą być przez Europejczyków pouczane i przywoływane do porządku. Spodziewają się rzeczowych negocjacji, które przyniosą namacalne owoce.
Europa musi wyjść z cienia
Często słychać narzekania, że potężna gospodarczo Europa jest dyplomatycznym karłem. Podobnie mówi się o Japonii, której gospodarka jest jednak trzykrotnie mniejsza od unijnej. Porównanie to jeszcze bardziej podkreśla słabość Europy w kwestiach polityki zagranicznej. W zasadzie jesteśmy tylko bankierami, wypłacając np. około miliarda euro rocznie Palestyńczykom. Nie mamy jednocześnie praktycznie żadnego wpływu na przebieg procesu pokojowego w regionie.
Nowy traktat, podpisany w Lizbonie, wprowadza kolejne mechanizmy sprzyjające przedstawianiu wspólnego stanowiska przez państwa członkowskie Unii Europejskiej. Niestety, najpiękniejsze zapisy traktatowe ani tworzone instytucje (Europejska Służba Zewnętrzna) nie mają szans w starciu z interesami narodowymi poszczególnych państw. Główni orędownicy traktatu reformującego, Angela Merkel i Nicolas Sarkozy, byli głównymi promotorami bezbarwnych technokratów na nowostworzone stanowiska stałego przewodniczącego Rady Europejskiej oraz wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych i bezpieczeństwa.
W dziedzinie, która znajduje się praktycznie w wyłącznej kompetencji Komisji Europejskiej, tj. sprawach gospodarczych i handlowych, głos Europy jest szanowany i brany pod uwagę. Europejski Bank Centralny jest partnerem dla Rezerwy Federalnej, a Europejczycy odgrywają jedną z głównych ról w negocjacjach dotyczących liberalizacji handlu w ramach rundy z Dauhy. Gdyby choć w niektórych sprawach dotyczących polityki zagranicznej państwa wspólnoty były skłonne się porozumieć (i utrzymać jedność), znaczenie Unii Europejskiej na arenie międzynarodowej istotnie by wzrosło. To samo tyczy się jej skuteczności.
Taka jest jedna z rekomendacji raportu. Zainteresowanych kompletną linią argumentacji Nicka Witneya i Jeremy’ego Shapiro odsyłam do audytu europejsko-amerykańskich relacji zatytułowanego Towards a Post-American Europe: A Power Audit of EU-US Relations.
Piotr Wołejko