Decyzję o przyznaniu pokojowej nagrody Nobla prezydentowi Stanów Zjednoczonych Barackowi Obamie przyjąłem salwą śmiechu. Nie mogłem się opanować przez kilkadziesiąt sekund. Zapytałem w myślach, „za co?”.Po pierwszej reakcji nadszedł czas na refleksję.
Co bardziej zgryźliwi powiedzą to, co wyartykułował dosadnie John Bolton, były ambasador USA przy ONZ za rządów Georga W. Busha: „Komitet Noblowski nie mógł głosować w naszych wyborach prezydenckich w 2008 roku, więc zdecydował się oddać głos teraz„. Wśród krytyków przeważa argument, że Obama dostał nagrodę za to, że tak bardzo „podoba się” Europejczykom. Dla Republikanów oznacza to, że „miękusy” aż pieją z zachwytu nad cudownym Barackiem, pupilkiem miejscowych mediów, intelektualistów oraz celebrytów.
Bądźmy poważni i oddzielmy ziarno od plew. Komentarze w powyższym stylu pokazują tylko niechęć do Obamy. W żaden sposób nie pozwalają zrozumieć, co stało za decyzją, która zszokowała większość spośród tych, którzy się o niej dowiedzieli i jakie mogą być jej implikacje. Niektórzy krytycy twierdzą, że Obama wygrał, bo nie jest Bushem. Cóż, to spore uproszczenie, ale naprowadza nas na właściwy trop. Tłumaczy to Stewart Patrick z Council on Foreign Relations, odpowiadając na pytania w wywiadzie online na łamach Washington Post.
Otóż komitet przyznający pokojowego Nobla składa się z osób, które cenią sobie multilateralizminstytucje międzynarodowe są najwłaściwszym forum do załatwiania spraw o wadze regionalnej czy globalnej. Stany Zjednoczone, jako główny aktor na scenie międzynarodowej, powinny zdaniem komitetu, aktywnie współpracować z innymi państwami w dążeniu do wspólnych celów. Nawet amerykańskie 'przewodnictwo’ (liderowanie) jest lepsze od amerykańskiej alienacji, którą reprezentował unilateralizm ekipy Georga W. Busha. Za jego rządów Ameryka wszystko chciała robić sama lub z tymi, którzy zechcą się przyłączyć i pomagać – ale na amerykańskich warunkach. oraz uważają, że
Owszem, słusznie przypomina się, że ze strony Obamy mamy na razie słowa, a trochę brakuje czynów. Co więcej, tam gdzie słowa mogły przejść w czyny, postępu brak z powodu nieprzejednanej postawy drugiej strony (Iran) bądź zainteresowanych stron (Izrael, Palestyńczycy). Można wypominać, że Obama jest prezydentem wojny (w Afganistanie), który rozważa właśnie wysłanie dodatkowych kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy do tego kraju. Można dodać też, że obiecane zamknięcie Guantanamo, symbolu porzucenia przez Amerykę wartości takich jakich prawa człowieka (choć mam tutaj pewne rezerwacje), nie zostało zrealizowane i pozostaje w sferze „do zrobienia”.
Czy Barack Obama zasłużył na pokojowego Nobla? Nie. Chociażby Morgan Tsvangirai, wieloletni opozycjonista, obecnie premier Zimbabwe, zasługiwał na to w o wiele większym stopniu. W życiu nie ma jednak sprawiedliwości. Zamiast nagrodzić rzeczywiste zmiany, zdecydowano o nagrodzeniu dobrych intencji i poczucia, że polityka zagraniczna Obamy zmierza w kierunku pożądanym przez przyznających nagrodę. Jednak jeśli nagradza się wcześniej pokojowym Noblem działaczkę sadzącą drzewa, trzeba znieść i dobre chęci najważniejszego przywódcy świata.
W całym zamieszaniu dot. przyznania Nobla prezydentowi Obamie najważniejsze jest to, jaki wpływ na jego poczynania i politykę będzie miała decyzja ogłoszona dziś w Oslo. Czy Obama-laureat pokojowej nagrody Nobla będzie czerpał ze swojego wzmocnionego statusu jakieś profity, czy sprawi mu to dodatkowe trudności? W tej kwestii komentarzy mamy jak na razie niewiele. W twardym świecie realpolitik, gdzie liczy się siła, nagroda dla Obamy może nie wywołać większego wrażenia. Putin, Miedwiediew, Kim Dzong Il czy władze w Teheranie nie zmiękną na widok pięknego dyplomu w dłoni prezydenta Obamy.
Pokojowy Nobel może ograniczyć ilość opcji działania, które Obama rozważa i będzie rozważał w wielu sytuacjach na scenie międzynarodowej. Czy laureatowi pokojowej nagrody Nobla będzie wypadało wydać rozkaz ataku na Iran bądź przyzwolić na izraelski rajd na irańskie instalacje nuklearne? Mam nadzieję, że Obama decyzji o ataku ani przyzwoleniu nie podejmie, ale fani bombardowania Iranu mają twardy orzech do zgryzienia.
Miejscem, w którym decyzji o przyznaniu Nobla Obamie bez wątpienia nie przyjęto z radością jest Izrael. Obama naciska przecież na wstrzymanie rozbudowy osiedli na terytoriach okupowanych i chciałby doprowadzić do porozumienia, czyli dokładnej odwrotności tego, co chce osiągnąć rząd Beniamina Netaniahu. W sprawie palestyńskiej Obama zyskał dzięki przyznanej mu nagrodzie dodatkową siłę, głównie moralną, do wywierania większej presji na władze izraelskie.
Na koniec istotna rzecz, na którą zwrócił uwagę David Ignatius na łamach Washington Post: Obama przywrócił Ameryce popularność w świecie. Za czasów Busha w większości państw Stany Zjednoczone były nielubiane bądź wręcz nienawidzone. Teraz wizerunek Waszyngtonu poprawia się. Warto jednak dodać, że Obama jest prezydentem dopiero dziewięć miesięcy i ten pozytywny dla Ameryki trend może się jeszcze odmienić. Wszystko zależy od decyzji i działań podjętych przez Baracka Obamę.
A może być mu, paradoksalnie, trudniej niż przed decyzją Komitetu Noblowskiego. Dotychczasowa raczej realistyczna polityka zagraniczna z trudem znosi przesadne moralizatorstwo. Nie na darmo niektórzy określają realpolitik mianem politycznego cynizmu. Trudno będzie jednocześnie być trochę cynikiem i trochę moralizatorem. Czy nastąpi przekierunkowanie polityki zagranicznej w stronę instytucjonalizmu i rzeczywiste postawienie na multilateralizm? Dzisiejsze wydarzenia prowokują do wielu ważnych pytań. Odpowiedzi na nie będziemy poznawać w trakcie kadencji Obamy.
Piotr Wołejko