Wkrótce minie osiem lat od inwazji Stanów Zjednoczonych na Afganistan. Mimo ogromnych pieniędzy i wysiłku wojskowych, sytuacja w tym kraju nieustannie się pogarsza. Niedawne wybory prezydenckie trudno uznać za sukces, skoro panuje przekonanie o ich sfałszowaniu. Skorumpowane „władze” w Kabulu zapewniły sobie przedłużenie kadencji, a konkretniej możliwość czerpania osobistych korzyści z pieniędzy przeznaczanych na odbudowę kraju.
Gdy do Polski docierają kolejne informacje o żołnierzu, który zginął w Afganistanie, pomyślmy chwilę o Amerykanach, Brytyjczykach czy Kanadyjczykach, których ofiara jest o wiele większa niż polska. Pojawiające się pytania, czy naprawdę wiemy o co walczymy i czy możemy zwyciężyć są coraz bardziej zasadne i wymagają poważnej refleksji. Refleksji nie tylko w Warszawie, ale w siedzibie NATO w Brukseli oraz w Waszyngtonie.
Strategia afgańska administracji Busha zakładała, że wystarczy przepędzić talibów, islamskich radykałów, a społeczeństwo samo stworzy demokratyczne państwo. Nawet jeśli nie zapisano tego w żadnym dokumencie, tak mniej więcej przedstawia się rzeczywistość. Myślenie życzeniowe, czyli instalowanie demokracji w kraju bez jakichkolwiek tradycji znanych z europejskiej i amerykańskiej historii, znalazło zastosowanie także w Iraku. Efekty obu eksperymentów są podobne.
Nierealistyczne cele są bezpośrednim powodem fiaska misji afgańskiej, prowadzonej przez wojska amerykańskie i NATOwskie (w tym polskie) od wielu już lat. Powierzenie armii misji tworzenia podstaw demokracji nie mogło się powieść. Czy inżynier mógłby napisać wiersz trzynastozgłoskowcem a absolwent polonistyki przygotować plan budowy mostu?
Wojna w Afganistanie została wygrana w kilka tygodni. Trudno, aby było inaczej, skoro przeciw garstce brodaczy z kałasznikowami stanęło zdeterminowane supermocarstwo z całym swym potencjałem wojskowym. W tym momencie osiągnięto cel, czyli odsunięto od władzy wrogo nastawiony reżim, wspierający przeciwników Ameryki. Jeśli po stronie Stanów Zjednoczonych byłaby jakakolwiek konsekwencja, należało kontynuować natarcie w kierunku wschodnim, atakując cele w Pakistanie. Było to jednak niemożliwe, skoro ówczesny prezydent, gen. Musharraf, został przymuszony przez Busha do stanięcia po stronie Amerykanów.
Strategiczny błąd sojuszu z Pakistanem dopiero dzisiaj widać jak na dłoni. Władza talibów była bezpośrednim skutkiem zaangażowania pakistańskich służb specjalnych ISI, a talibowie cieszyli się sympatią zarówno armii, jak i niektórych sił politycznych. Czy Amerykanie o tym nie wiedzieli? Czy liczyli, że Pakistan porzuci własne interesy na rzecz amerykańskich? Nie od dziś wiadomo, że przyjaciele są zmienni, a interesy stałe. Pakistańskim interesem jest to, aby w Afganistanie władzę sprawowali ludzie, których można kontrolować z Islamabadu. Afganistan postrzegany jest przez Pakistan niemalże jak kolonia czy własna prowincja, zapewniająca tzw. „strategiczną głębię” w razie konfliktu zbrojnego z sąsiednimi Indiami.
Ograniczenie skali działań wojennych do Afganistanu było pierwszym błędem, który popełniono w Waszyngtonie. Drugim była decyzja o próbie budowy od podstaw nowego państwa, ignorując większość miejscowych zwyczajów i problemów. Afganistan, podobnie jak wiele państw w Afryce, jest krajem o przypadkowych granicach i dużym zróżnicowaniu etnicznym. Jest dziwnym zlepkiem plemion o różnym rodowodzie, które nie darzą się sympatią ani zaufaniem.
W skomplikowaną mozaikę wewnętrzną Afganistanu Amerykanie weszli jak słoń w skład porcelany. Początkowa sympatia dużej części ludności, której nie w smak były średniowieczne nakazy i zakazy narzucone przez radykalnych talibów, z czasem przekształciła się w nieufność, a obecnie zmienia się w nienawiść. Wszystko przez akcje wojsk zachodnich, w których giną cywile. Ich śmierć jest nieuchronna w każdym konflikcie, tym bardziej w takim, który w dużej mierze jest prowadzony przez naloty i bombardowania. Niezależnie od tego, jak „inteligentna” będzie bomba, nie da się uniknąć ofiar wśród cywilów.
Zwiększanie ilości żołnierzy w Afganistanie nie ma większego sensu. Bitwa o serca i umysły Afgańczyków została już właściwie przegrana. Jesteśmy dla dużej części miejscowych zagranicznym okupantem, którego należy przegnać z ojczystej ziemi. Rzekomo zapewniane przez wojska zachodnie bezpieczeństwo jest fikcją. Dowódcy liniowi otwarcie przyznają, że talibowie i partyzanci podchodzą już na kilkaset metrów pod bazy wojsk koalicyjnych. Stąd już tylko krok do otwartych ataków na te bazy, być może takich, jakie pokazano w filmie „9 kompania”.
Niedawno niektórzy polscy eksperci od wojska twierdzili, że urzędnicy w MON swoją ocenę misji afgańskiej opierają właśnie na tym filmie. Zapewniali przy tym, że uratowałyby nas i ochroniły naszych żołnierzy samoloty bezzałogowe oraz większa liczba helikopterów. Z całym szacunkiem dla ich doświadczenia i wiedzy, jest to zwykłe plecenie. Amerykanie mają sprzętu pod dostatkiem, a ich żołnierze giną niemal codziennie. Sowieci mieli masę helikopterów, a w latach 80. też niewiele mogli zdziałać.
W przypadku Afganistanu odpowiadamy już nie na pytanie, czy możemy wygrać, ale jak się z tego kraju wycofać. Zaryzykuję stwierdzenie, że im szybciej się wycofamy (nie tylko my, Polacy), tym lepiej. Zaraz podniosą się głosy, że oddajemy teren terrorystom i że wszystkie wcześniejsze wysiłki (i wydatki) zostaną zmarnowane. Spójrzmy prawdzie w oczy, te wysiłki i wydatki są zmarnowane. Gdy jakaś inwestycja się nie opłaca i nie ma widoków na odwrócenie trendu, należy ją przerwać.
Dla zapewnienia bezpieczeństwa Ameryce, bo o to głównie w misji afgańskiej chodzi, wystarczy prosta, skuteczna i znana strategia zwana offshore balancing. Nie wymaga ona stałej obecności ani jednego żołnierza, okrętu wojennego czy samolotu w interesującym nas regionie. Względny spokój (nigdy nie osiągnie się stanu absolutnego spokoju, widać to zresztą obecnie, gdy dziesiątki tysięcy żołnierzy stacjonuje w Afganistanie) zapewni Ameryce lotnictwo. Gdy zajdzie potrzeba likwidacji baz terrorystów czy ich samych, dokona się bombardowań i po problemie. W pobliżu mogą stacjonować bądź szybko zostać przerzucone oddziały sił specjalnych, które po dokonaniu szybkiego i krótkiego wypadu powrócą do swych baz.
Oczywiście strategia ta nie zapewnia 100-procentowego sukcesu. Nie da się z powietrza zabić wszystkich terrorystów, zlikwidować ich baz itd. Niestety, jak widać, nie da się tego osiągnąć także dysponując silnym kontyngentem wojsk lądowych.Realizacja nowego pomysłu wymaga precyzyjnego określenia celów oraz trzymania się ich. Celem nie może już być budowa demokratycznego ani nawet silnego państwa afgańskiego. Może nim być natomiast powstrzymywanie terrorystów przed przygotowywaniem nowych ataków. Jest bowiem wielce prawdopodobne, że władze afgańskie, nieważne czy obecne, czy jakiekolwiek inne (nawet talibowie) będą mogły (i chciały) samodzielnie walczyć z terrorystami.
Stąd nie można wycofać się i zapomnieć o Afganistanie, udając, że wszystko jest cacy. Nie dysponujemy jednak zasobami, a przede wszystkim determinacją, aby naprawić „upadły” Afganistan i postawić go na nogi. Warto już dziś zająć się opracowywaniem strategii wyjścia z Afganistanu i przygotowaniem opcji offshore balancing. W naszym interesie leży powstrzymanie ponownej transformacji Afganistanu w bezpieczną przystań dla terrorystów. Można jednak dokonać tego mniejszym nakładem sił.
Piotr Wołejko
Warto przeczytać:
- George F. Will, Time to Get Out of Afghanistan
- Komentarz do artykułu No Victory Through Offshore Balancing
- Captain’s Journal, A Return to Offshore Balancing
- John J. Mearsheimer, Pull Those Boots Off The Ground
- Christopher Layne, Offshore Balancing Revisited