„Konieczność posiadania marynarki wojennej (…) wynika z istnienia floty handlowej i znika razem z nią, z wyjątkiem sytuacji, w której naród przejawia agresywne tendencje i utrzymuje flotę wojenną wyłącznie jako gałąź własnych sił zbrojnych.„, napisał w 1890 roku kapitan Alfred Thayer Mahan, amerykański dowódca morski, w książce „The Influence of Sea Power Upon History, 1660-1783” [czytaj całą książkę za darmo].
„Mocarstwa obawiają się państw z wielką populacją i szybko rozwijającą się gospodarką, nawet jeśli państwa te nie przełożyły jeszcze swojego bogactwa w potęgę militarną (…) bogate i ludne państwa zazwyczaj mogą posiadać i posiadają potężne armie„. – to z kolei cytat z książki amerykańskiego politologa Johna J. Mearsheimera, pt. „The Tragedy of Great Power Politics„. Mearsheimer jest jednym z głównych ideologów tzw. ofensywnego realizmu, teorii wedle której główne mocarstwa nieustannie starają się zwiększyć swoje wpływy, aby poprawić własne bezpieczeństwo i szanse przetrwania.
Według Alfreda Thayera Mahana rozwój marynarki wojennej jest naturalną konsekwencją wzrostu liczby statków handlowych. Okręty wojenne są niezbędne, aby zapewnić ochronę cywilnej floty oraz handlu, który umożliwia. Nie przypadkiem największe potęgi morskie w historii, Anglia oraz Holandia, u szczytu potęgi posiadały pod swoją banderą tysiące kupieckich statków handlowych. Panowanie na morzach i oceanach jest, zdaniem Mahana, kluczem do dominacji jednych państw nad innymi. Nie tylko pozwala na nieskrępowaną kontynuację i rozwój handlu w czasie wojny, ale przede wszystkim umożliwia dokonywanie niespodziewanych ataków i desantów sił lądowych. Więcej, uniemożliwia przeciwnikowi transport sił drogą morską, o wiele szybszą i tańszą od lądowej.
Inaczej kwestię istotności rodzajów sił zbrojnych widzi Mearsheimer. Uważa on, że najważniejsza była, jest i będzie armia lądowa. Głównym argumentem amerykańskiego politologa jest fakt, iż tylko siły lądowe umożliwiają zajęcie i okupowanie terytorium przeciwnika. Lotnictwo i marynarka wspomagają tylko piechotę oraz jednostki pancerne i zmechanizowane, pełniąc rolę czysto uzupełniającą, służebną wobec potrzeb wojsk lądowych. Nawet w erze jądrowej, gdy coraz większa liczba państw stara się zapewnić sobie przetrwanie dzięki posiadaniu broni atomowej, mocarstwa utrzymują liczne i dobrze uzbrojone siły lądowe.
Niedocenianie przez Mearsheimera roli marynarki wojennej należy uznać za błąd. Odległe mocarstwa, takie jak Stany Zjednoczone, czy niegdyś Wielka Brytania, muszą polegać na flocie, aby utrzymywać swoje wpływy i chronić handel. Flota wojenna wielokrotnie okazywała się niezbędna dla uzyskania konkretnych korzyści, zarówno militarnych, jak i gospodarczych. Chińczycy na przykład mają głęboko w sercu upokorzenie, którym były ustępstwa wobec Wielkiej Brytanii w kwestii importu opium w XIX w. ubiegłego stulecia.
Dzisiaj amerykańscy stratedzy i planiści w Pentagonie oraz sztabie US Navy łamią sobie głowę właśnie nad Chinami. Zgodnie ze spostrzeżeniami Alfreda Mahana z końca XIX wieku, flota wojenna Chin rozwija się wraz z rozwojem floty handlowej. Szybki i stabilny wzrost gospodarczy, opierający się głównie na eksporcie towarów, jest naturalną przyczyną tego stanu rzeczy. W 2006 roku pod banderą Państwa Środka pływało ponad 1,700 statków handlowych, o łącznej nośności przekraczającej 82,5 miliona ton. Ponad dwa razy mniej okrętów o dwukrotnie mniejszej nośności pływa pod banderą Stanów Zjednoczonych. Większe od chińskiej floty handlowej posiadają tylko Grecja oraz Japonia, a Stany Zjednoczone w rankingu wyprzedzają jeszcze Niemcy.
Grecja to kraj składający się z ponad 6,000 wysp i wysepek, zamieszkany przez mniej niż 11 milionów osób. Przede wszystkim, Grecja jest krajem tzw. taniej bandery. Oznacza to, że zarejestrowanie statku w Grecji nie jest trudne i kosztowne. Nic dziwnego, że w 2007 roku „Grecy” kontrolowali ok. 18 procent światowej floty handlowej. Powyższe powody nakazują pominąć Grecję w dalszych rozważaniach, tak samo jak Singapur, Norwegię, Republikę Korei oraz Tajwan. Pominąć należy także Japonię i Niemcy (odpowiednio 2. i 4. flota handlowa świata), gdyż są to państwa zmiażdżone podczas drugiej wojny światowej, raczej pacyfistyczne i znajdujące się pod ochronnym parasolem Stanów Zjednoczonych.
Jedynie Zjednoczone Królestwo, siódme w zestawieniu pod względem nośności floty, zasługuje na odrębne potraktowanie. Historyczna rola Londynu nadal znajduje odzwierciedlenie w statusie morskim Wielkiej Brytanii. Nie mniej jednak, choć zasobne, Zjednoczone Królestwo posiada relatywnie niewielką populację. Problemy budżetowe rządu Jej Królewskiej Mości, związane z utrzymaniem licznych i dobrze wyposażonych sił zbrojnych, są dobrze znane i coraz poważniejsze. Admiralicja obawia się, że przy braku odpowiednio wysokich inwestycji dumna i potężna niegdyś Royal Navy przekształci się we flotę o statusie straży przybrzeżnej. Szczególnie istotne z punktu widzenia użteczności floty oraz jej potęgi są lotniskowce. Brytyjczycy dopiero po 2016 roku wzbogacą się o nowe okręty tego typu, choć obecny kryzys finansowy nakazuje daleko idącą ostrożność w podawaniu jakichkolwiek dat. Pierwotnie pierwszy lotniskowiec miał wejść do służby już w 2014 roku, drugi dwa lata później. Prawdopodobne są dalsze opóźnienia wartego ponad 3 miliardy funtów programu, jak i wzrost kosztów.
Strategiczny Przegląd Obronny z 1998 roku wskazuje na kluczową rolę lotniskowców, które „zapewniają wartościową elastyczność” w wielu sytuacjach operacyjnych. Służą one zarówno odstraszaniu potencjalnych agresorów, jak i przymuszaniu przeciwnika do ustępstw, głównie w sytuacji kryzysowej (np. kryzysu humanitarnego). Wspomniany raport zalecał wymianę generacyjną lotniskowców w 2012 roku na „większe, bardziej uniwersalne (…) zdolnych do przenoszenia znacznie potężniejszych sił„. Jak widać, już teraz Brytyjczycy mają opóźnienia sięgające czterech lat.
Lotniskowce to bodaj najpotężniejsze okręty wojenne w historii, jeśli chodzi o możliwości zadawania strat przeciwnikowi. Od początku istnienia siały strach i zniszczenie, zapewniając ogromną przewagę państwom, które je posiadały. Druga wojna światowa pokazała ich wartość, a uderzenie na Pearl Harbour najlepiej podkreśla znaczenie lotniskowców na polu bitwy. Gdyby Japończykom udało się zatopić bądź poważnie uszkodzić amerykańskie lotniskowce, przebieg wojny na Pacyfiku z pewnością byłby inny. Wart podkreślenia jest fakt, iż Imperialna marynarka Japonii powstała w oparciu o przemyślenia Alfreda Thayera Mahana i jego wiekopomnej książki. Pozycja ta miała znajdować się na każdym japońskim okręcie.
Z drugiej strony, książka Mahana stała się także przyczyną ostatecznej klęski Cesarstwa, gdyż amerykański kapitan był gorącym zwolennikiem teorii decydującej bitwy. Choć Amerykanie nie byli do końca pewni zwycięstwa w bitwie pod Midway, zakończyła się ona ich pełnym sukcesem. Trzon japońskiej floty, a zwłaszcza cztery lotniskowce zostały zniszczone. Równie istotna była utrata ponad 250 samolotów wraz z załogami. W jednej bitwie Japonia straciła kwiat swego lotnictwa. Druzgocąca klęska pod Midway okazała się punktem zwrotnym w Wojnie o Pacyfik.
Nic dziwnego, że rosnące w potęgę Chiny, będące już teraz regionalnym hegemonem, pracują nad skonstruowaniem własnego lotniskowca. Chińskie ambicje rozumieją nawet Amerykanie, choć nie zmniejsza to ich obaw. Wyzwanie wynikające ze zbrojenia się Chin jest dla Stanów Zjednoczonych oczywiste. Ofensywny realizm Mearsheimera doskonale tłumaczy powody strachu Waszyngtonu. Chcąc zwiększyć swoje bezpieczeństwo Pekin jednocześnie sprawia, że mniej bezpiecznie czują się Stany Zjednoczone. Globalne bezpieczeństwo jest grą o sumie zerowej. Zysk Chin oznacza nieuchronną stratę Ameryki.
Sposobem na rozwiązanie problemu bezpieczeństwa mógłby być dialog pomiędzy Chinami a Ameryką. Pojawia się jednak kwestia wzajemnego zaufania. Obecnie nie jest ono zbyt duże, a Amerykanie – słusznie – domagają się ujawnienia całkowitych wydatków na zbrojenia, powątpiewając w oficjalne dane. Przeświadczenie o oszukiwaniu przez Chińczyków powoduje, że Stany Zjednoczone zwiększają wydatki na zbrojenia. Dla Pekinu to znak, że Waszyngton może mieć wrogie intencje. W ten sposób spirala zbrojeń i braku zaufania nakręca się, prowadząc być może do konfrontacji.
Rywalizacja chińsko-amerykańska na morzach i oceanach jest nieunikniona, gdyż oba państwa posiadają odpowiednie zasoby – ludzkie i finansowe – a ich gospodarki opierają się na handlu. Wskazane czynniki determinują rozwój marynarki wojennej ChRL i USA. Nadal zagadką pozostają intencje chińskiego kierownictwa. Prezydent Hu Jintao zapewniał podczas sześćdziesiątej rocznicy istnienia floty Chińskiej Republiki Ludowej, że Pekin „nie będzie dążył do hegemonii, ani nie zamierza prowadzić militarnej ekspansji bądź wyścigu zbrojeń z innymi krajami„. Chiny chcą promować politykę „harmonijnego oceanu„.
Czy można wierzyć w powyższe zapewnienia, pamiętając o zatargach terytorialnych z Wietnanem, Indonezją, Filipinami, Tajwanem oraz Japonią? Historia uczy, że kraje posiadające zdecydowaną przewagę morską nad pozostałymi nie unikały wykorzystywania tej potęgi do wymuszania ustępstw na słabszych krajach. Zgodnie z teorią Mearsheimera, naturalne jest dążenie wszystkich państw, w szczególności zaś wielkich mocarstw, do zwiększenia własnej potęgi i wpływów. Wszystko to w celu zapewnienia sobie większego bezpieczeństwa.
Nie dając się przekonać pesymistom z Pentagonu, przedstawiającym wizję krwiożerczych Chin, należy zaakceptować co nieuchronne. Naturalne bogacenie się Państwa Środka determinuje rozbudowę floty wojennej. Chińczycy nie zawahają się wykorzystać marynarki do realizacji własnych interesów. W pewnym momencie doprowadzi to do konfliktu z interesami Stanów Zjednoczonych, których nadrzędnym interesem jest niedopuszczenie żadnego państwa do osiągnięcia statusu podobnego Ameryce. Bezpośrednie starcie, choć nie można go wykluczyć, jest jednak odległe. Jeśli szanse na zwycięskie wyjście z morderczego zwarcia są małe, mocarstwa nie zdecydują się na wojnę.
Piotr Wołejko