Od przemówienia Baracka Obamy w Kairze, 4 czerwca br., wszyscy wyczekiwali z niecierpliwością na odpowiadającą amerykańskiemu prezydentowi przemowę izraelskiego premiera Beniamina Netaniahu, którą wygłosił on dziesięć dni później, 14 czerwca br.
Ciężko uznać słowa Netaniahu za przełomowe bądź bardzo istotne. Szukając pozytywów niektórzy komentatorzy podkreślali, że przywódca prawicowej partii Likud, stojący na czele prawicowej koalicji „Bibi” Netaniahu uznał prawo Palestyńczyków do posiadania własnego państwa, popierając tzw. two state solution. Nawet jeśli poparcie idei, do której było się jeszcze niedawno w opozycji, jest czymś wartym odnotowania, oczekiwania są naprawdę niewielkie, skoro rozdmuchuje się tak oczywiste stwierdzenie.
Nie jest to jednak zaskakujące, gdyż konflikt izraelsko-arabski opiera się na takich właśnie „banałach”, których potwierdzenie uznaje się za „przełom” i „postęp” w kierunku pokoju. Czego bowiem domaga się Izrael? Uznania jego prawa do istnienia przez Palestyńczyków (obecnie tych z Hamasu, władających Strefą Gazy) oraz uznania jego istnienia przez kraje Ligi Arabskiej. Równie przełomowe byłoby potwierdzenie, że jutro wzejdzie słońce. Powinniśmy przestać cieszyć się z małych rzeczy, które z braku postępów uznaje się za wielkie.
Po kontr-przemówieniu Netaniahu nie posunęliśmy się ani o krok w kierunku porozumienia. Izraelski przywódca, wzywając do wznowienia rozmów pokojowych niezwłocznie i bez żadnych wstępnych warunków, w rzeczywistości postawił dwa warunki, które efektywnie blokują możliwość dojścia do jakichkolwiek pozytywnych konkluzji. Po pierwsze, Państwo Palestyńskie ma być zdemilitaryzowane; po drugie, Jerozolima ma pozostać zjednoczoną stolicą Państwa Izrael.
Jestem ciekaw, jak izraelski premier zamierza przeprowadzić demilitaryzację, tj. jak rozbroi jedno z najbardziej „uzbrojonych” terytoriów na świecie. Poprosi Hamas i inne organizacje o złożenie broni, a one grzecznie oddadzą wszystko do ostatniego karabinu i paczki naboi? Nie bądźmy dziećmi, nic takiego nie nastąpi. Zrozumiałe obawy o bezpieczeństwo Izraela, szczególnie cywilnej populacji, zagrożonej nieustannym ostrzałem rakietowym z terytoriów palestyńskich, nie mogą prowadzić do absurdalnych żądań. Demilitaryzacja Państwa Palestyńskiego jest niemożliwa do wykonania. Doświadczony polityk i wytrawny gracz, jakim bez wątpienia jest Netaniahu, dobrze o tym wie.
Netaniahu praktycznie zignorował twarde wezwanie prezydenta Obamy do zaprzestania (roz)budowy osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu. Podczas przemówienia 14 czerwca „Bibi” stwierdził, że nie planuje budowy nowych osiedli, a jedynie musi dbać o naturalny rozwój już istniejących. Warto przypomnieć, że liczba osadników zbliża się do pół miliona (w Izraelu mieszka 7,2 mln osób, z czego Arabowie stanowią ok. dwudziestu procent). Osadnicy to jedna z głównych grup wyborców głosujących na partie prawicowe. Trudno wyobrazić sobie, aby Netaniahu odważył się wystąpić przeciwko interesom osadników. Zrobił to Ariel Szaron, na dużo mniejszą skalę, ewakuując osiedla ze Strefy Gazy. Musiał jednak opuścić Likud i stworzyć nową partię, znajdując poparcie dla swoich działań poza dotychczasowym elektoratem.
Spór o osadników i osiedla na Terytoriach Okupowanych może nadwerężyć relacje Obamy z Netaniahu. Amerykański prezydent jasno wyraził swoją wolę, a izraelski premier nie zamierza iść wskazaną przez Waszyngton drogą. Obama ryzykuje wiarygodność, Netaniahu władzę. Jednak Stany Zjednoczone ryzykują znacznie więcej. Jeśli Obama przegra kwestię osiedli, tzn. konstrukcja nie zostanie wstrzymana (Amerykanie nie robią wyjątku na budowę nowych osiedli i rozbudowę w celu zaspokojenia naturalnych potrzeb wynikających ze wzrostu populacji), poniesie prestiżową porażkę. Nie tylko Izrael może stanąć okoniem, ale prawicowi lobbyści i grupy interesu wewnątrz USA mogą wywierać presję na administrację, aby złagodzić jej stanowisko.
Obama nie może być jednak Georgem W. Bushem i ugiąć się pod presją pro-osadniczą. Bush na początku nie był wcale spolegliwy wobec Izraela i premiera Szarona. Miał własne zdanie i potrafił je wyartykułować. Co z tego, skoro siła perswazji Szarona i lobby izraelskiego była tak duża, że prezydent dość szybko wycofał swój sprzeciw (choćby wobec izraelskiej interwencji w Gazie) i z czasem stał się de facto marionetką tańczącą tak, jak Izrael zagrał. Czas przywrócić normalność, tj. skończyć z sytuacją, w której to ogon macha psem, a nie pies ogonem. Obama szybko znalazł się w zwarciu z Izraelem i jego przyjaciółmi w USA, z którego może wyjść z tarczą, utrzymując inicjatywę, bądź na tarczy, tracąc nadzieję na osiągnięcie czegokolwiek w kwestii izraelsko-arabskiej.
Netaniahu proponuje spacer w betonowych butach po pustyni Negew. Marsz w kierunku pokoju w takich warunkach musi trwać wieki i na to liczy izraelski premier, stawiając warunki blokujące porozumienie. Rząd izraelski nie chce pokoju, tylko przetrwania – a postępy w negocjacjach byłyby zagrożeniem dla jego istnienia. Jeśli Obama da się namówić na proponowany spacer, a także odpuści sprawę osiedli, nie będzie miał czego szukać na Bliskim Wschodzie. Nikt nie potraktuje go juz poważnie.
Dodajmy do tego, że pozostanie Mahmuda Ahmadineżada na drugą kadencję w Iranie oznacza, że przeciwnicy porozumienia w Palestynie, Syrii i Libanie umocnili się i zyskali swoisty drugi oddech w ich walce przeciwko Izraelowi. W takich warunkach przyjęcie propozycji Netaniahu byłoby niczym innym jak oddaniem meczu walkowerem. Na kilka najbliższych lat, najpewniej na dwie kadencje Obamy.
Piotr Wołejko