W czasach kryzysu populizm zawsze jest trendy. Kiedy ludzie tracą pracę, nie mają z czego spłacać kredytów, a bank odbiera im nabyty niedawno dom, są podatni na miłe dla ucha słowa krytyki wielkiej finansjery i międzynarodowych korporacji. Politycy prześcigają się w znalezieniu „ich” – winnych kryzysu, próbując oddalić podejrzenia od samych siebie i skierować wyborców na fałszywy trop.
Kiedy na zajęciach z Corporate Governance padło pytanie, czy ufacie wielkim korporacjom, tylko jedna ręka pojawiła się w górze. Moja. Dlaczego miałbym mniej ufać firmie, która odniosła sukces, jest obecna na wielu rynkach, jest pod bacznym nadzorem tysięcy urzędników i specjalistów na całym globie, niż właścicielowi małego sklepiku osiedlowego, o którym wiem tylko, że mieszka w bloku obok? Nie jest tak, że korporacje są z zasady nieuczciwe, a mały biznes tworzą wyłącznie ludzie z zasadami.
Na fali populizmu gospodarczego zdaje się płynąć amerykański prezydent Barack Obama, który znalazł sobie kolejnego chłopca do bicia. Banki i instytucje finansowe, choć napompowane miliardami pożyczonych pieniędzy, ledwo dyszą; średnio nadają się więc na kozły ofiarne. Tymczasem, zdaniem politycznych macherów Obamy, tłuszcza domaga się krwi. Pan każe, sługa musi – Obama prowadzi na miejsce rytualnego zarżnięcia kolejnego „winnego”, raje podatkowe.
Wszyscy pamiętamy słowa Nicolasa Sarkozy’ego czy Angeli Merkel, którzy przed szczytami G20 mającymi walczyć z kryzysem zapewniali o konieczności dobrania się do skóry rajom podatkowym. Choć nie mają one nic wspólnego z załamaniem gospodarczym, nadarzyła się świetna okazja, aby podreperować mocno nadwerężone deficytami budżety krajowe. Obama podąża tą samą drogą.
Koncepcja raju podatkowego jest bardzo prosta i logiczna. Państwo bądź autonomiczny region danego państwa ustanawiają bardzo korzystne warunki podatkowe: stawki są niskie, a niektóre podatki w ogóle nie obowiązują. Różnica między zapłaceniem przez korporacje 35-procentowego podatku od zysków a zapłaceniem podatku rzędu 0-5 procent jest kolosalna. Nic więc dziwnego, że raje podatkowe wykwitły jak grzyby po deszczu, a praktycznie wszystkie największe firmy (głównie zachodnie) zadomowiły się na dobre na przyjaznym terytorium.
Wyspy wolności (często dosłownie, gdyż znanymi rajami są np. Bermudy czy Kajmany) stały się dla korporacji bezpiecznymi oazami, niczym wyjęte spod prawa pirackie osady na Karaibach kilka wieków temu. Wtedy korsarze łupili hiszpańskie i brytyjskie okręty, dzisiaj zachowują na firmowych kontach miliardy dolarów, które nie trafiają do kasy coraz bardziej pazernego Wuja Sama. Podatek od zysków korporacyjnych na szczeblu federalnym w Stanach Zjednoczonych wynosi bowiem aż 35 procent! W ubiegłym roku żaden kraj OECD nie miał tak wysokiej stawki tegoż podatku. Jeśli dodamy do stawki federalnej stawkę stanową, w prawie 1/3 stanów podatek korporacyjny przekracza 40 procent.
Dla porównania, ten sam podatek w Irlandii wynosi zaledwie 12,5 procent. Można więc śmiało określić Irlandię mianem raju podatkowego, stwarzającego nieuczciwą konkurencję podatkową nie tylko swoim sąsiadom, ale pozostałym krajom Unii Europejskiej. Zresztą sentyment w kierunku ujednolicenia stawek podatkowych we wspólnocie (czyli równanie w górę) jest nadal bardzo silny.
Mało kto rozumie jednak, że raje podatkowe są wytworem chorego systemu wysokiego opodatkowania zysków korporacyjnych; są logiczną ucieczką od zawłaszczania przez państwo nie swoich pieniędzy. Wyobraźcie sobie, że z waszej pensji, już po odliczeniu wszelkich składek itp., pobierany jest jeszcze jeden podatek w wysokości 35 procent. Jakie, poza nieograniczonym apetytem fiskusa, jest uzasadnienie dla takiej grabieży?
Poza argumentem jawnej niesprawiedliwości w zabieraniu tak wielkiej części zysków dobrze działających firm należy posłużyć się także argumentem zdroworozsądkowym – to firmy tworzą miejsca pracy. Jeśli zabieramy im fundusze, karząc je za efektywność, z jednej strony ograniczamy możliwości rozwoju (w tym zatrudnienia), a także zachęcamy do zwolnienia tempa. Po co być najlepszym, skoro jesteśmy za to karani? Wysokie opodatkowanie skłania więc korporacje do ucieczki do rajów podatkowych. Tam firmy są witane z otwartymi ramionami, tubylcy cieszą się na ich widok. W domu zaś wiesza się na nich psy, ustawia w roli chłopców do bicia, a także próbuje zabierać ciężko zarobione pieniądze.
Uderzenie w raje podatkowe, chroniące dziesiątki tysięcy firm przed pazernością polityków, nie przyniesie niczego dobrego. Teoretyczne zyski dla budżetu USA w wysokości ponad 200 miliardów dolarów w ciągu dziesięciu lat to nic w porównaniu do możliwych strat. Ucierpi konkurencyjność firm, gdyż zwiększą się ich koszty działalności. W efekcie mogą zacząć bądź przyspieszyć zwalnianie pracowników, co oznacza podwójne straty – zmniejsza się liczba podatników, zwiększa się liczba osób pobierających zasiłki. Z pewnością nie tego potrzeba Stanom Zjednoczonym i całemu światu w sytuacji globalnej recesji.
Rozwiązanie problemu rajów podatkowych jest bardzo proste. Wcale nie trzeba ich likwidować, poprzez ustanawianie skomplikowanych reguł utrudniających korzystanie z ich usług. Zamiast tego, należy podążyć ich szlakiem, wykorzystując zdroworozsądkowe założenia przyjęte przez twórców rajów podatkowych. Jeśli obniży się podatek od zysków korporacyjnych, zmniejszy się zachęta do transferowania zysków do rajów podatkowych, ergo budżety państw zarobią więcej. Stare powiedzenie głosi, że obniżenie podatków korzystnie wpływa na dochody budżetu, gdyż zwiększa się liczba płatników, rosną także ich zyski.
Możemy być jednak pewni, że zamiast pójść właściwą drogą i wesprzeć nasze firmy w trudnym dla nich momencie, zachodni przywódcy postarają się maksymalnie uprzykrzyć życie rajom podatkowym i wykorzystają korporacje jako chłopców do bicia. Głównie ze szkodą dla nas, obywateli.
Piotr Wołejko