Przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy, które wygłosił w Pradze w ramach szczytu UE-USA, było wyjątkowe z dwóch powodów. Po pierwsze, wydawało się raczej nie na miejscu – powinno być skierowane do innego audytorium i z innej okazji; po drugie, zawierało obietnice istotnej zmiany w postawie Ameryki.
Przez osiem lat rządów Georga W. Busha Stany Zjednoczone wyrażały ogromne zaniepokojenie z powodu działań podejmowanych przez Koreę Północną i Iran, związanych z programami atomowymi tych państw. Swego czasu Bush jr. umieścił oba te kraje na słynnej dziś „Osi zła”. Efekty polityki administracji republikańskiej wobec Iranu i KRLD są takie, że ajatollahowie pewnie zmierzają po drodze do stworzenia głowicy atomowej, a Phenian przeprowadził nawet test tejże głowicy. Polityka sankcji gospodarczych, ostrej retoryki i gróźb militarnych (pod adresem Iranu) zakończyła się fiaskiem. Pytanie, czy inna polityka byłaby bardziej skuteczna, pozostaje jednak otwarte.
Zagrożenie proliferacją broni jądrowej i technologii pozwalających ją skonstruować jest w Waszyngtonie wyraźnie odczuwalne. O ile jednak Ameryka Busha zamierzała ograniczyć możliwości innym, nie chciała być związana międzynarodowymi porozumieniami i traktatami, które by ją ograniczały. Stąd, zamiast ratyfikować Comprehensive Test Ban Treaty (traktat zakazujący prób nuklearnych), George W. Bush co roku ogłaszał moratorium na testowanie broni jądrowej.
CTBT, wynegocjowany w 1996 roku, nie wejdzie w życie dopóki 44 państwa wymienione w Aneksie 2 do traktatu go nie ratyfikują. Na dziś dziewięć państw wymienionych w aneksie nie dokonały ratyfikacji. Obok Stanów Zjednoczonych są to Chiny, Indie, Pakistan, Izrael, Egipt, Indonezja, Iran i Korea Północna. Towarzystwo, które Waszyngtonowi chluby nie przynosi. Monitorowanie przestrzegania traktatu jest wielopoziomowe, opiera się jednak na sieci punktów pomiarowych (sejsmiczne, hydroakustyczne etc.).
Ratyfikacja CTBT byłaby więc ogromnym postępem w porównaniu do stanu obecnego. Ważniejsze będzie jednak przekonanie pozostałej ósemki do podążenia śladem Ameryki – a nazwy wymienonych wyżej państw wskazują, że nie będzie to zadanie łatwe do wykonania. Mówiąc szczerze, nie spodziewam się zgody Izraela, Indii, Pakistanu, Iranu i Korei Północnej na ratyfikację traktatu. Pakistan i Indie nie są nawet jego stronami. Zgodnie z obowiązującymi porozumieniami międzynarodowymi, weszły w posiadanie broni jądrowej nielegalnie i znajdują się poza systemem NPT (Non Proliferation Treaty).
Ten ostatni traktat, wedle słów Obamy wypowiedzianych w Pradze, ma zostać wzmocniony i uszczelniony. Większą rolę ma odgrywać IAEA (Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej), zwłaszcza na polu kontroli i weryfikacji. Obecny reżim nonproliferacyjny nie okazał się szczególnie skuteczny, bowiem obok niego kilka państw prowadziło (i prowadzi) swoje programy atomowe i uzyskało (uzyska) broń jądrową. Wzmocnienie roli IAEA to świetny pomysł, a zacząć należy od zwiększenia budżetu tej instytucji. Od lat wiadomo, że cierpi ona na brak odpowiednich środków.
Kolejnym elementem ambitnego programu Obamy jest wynegocjowanie nowego porozumienia z Rosją dot. redukcji arsenału strategicznego (START), gdyż obowiązujący obecnie układ wygasa w 2012 roku. Obama wypowiadał się w tej kwestii z wielkim optymizmem, nawiązując do niedawnej rozmowy z rosyjskim prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem. Jak wskazali jednak eksperci, to Rosji najbardziej zależy na podpisaniu nowego traktatu, gdyż stan jej arsenału atomowego jest zły i wiele rakiet nie nadaje się do użytku. Krytyka spotkała Obamę także za to, że nie uzyskał od Rosji żadnych koncesji w związku z rozpoczęciem negocjacji ws. nowego układu START, a także z powodu krytycznego podejścia jego administracji do nowych głowic RRW (Reliable Replacement Warhead).
Wizja nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych jest godna podziwu – świat wolny od broni jądrowej i zagrożeń płynących z jej istnienia. Barack Obama stwierdził, że realizacja jego wizji może potrwać dekady, ale jest możliwa do osiągnięcia i on zamierza podjąć odpowiednie kroki w tym kierunku. Zaiste, wizja Obamy godna jest uznania i poparcia. Ma jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością i wydaje się piękną PR-owską operacją, która ma utrzymać poziom poparcia dla prezydenta na wysokim poziomie. Podkreśla się także naiwność Obamy, która zostanie – zdaniem krytyków – wykorzystana przeciwko niemu i przeciwko Stanom Zjednoczonym.
Każda wielka wizja i cel, których realizacja jest przewidywana w bardzo długim terminie spotyka się z krytyką z pozycji tzw. realistów. Świat bez broni atomowej także spotkał się z dość ostrą i zdecydowaną krytyką. Trudno bowiem spodziewać się, że mocarstwa atomowe zrezygnują ze swojej ostatecznej przewagi, pozbawiając się argumentu ostatniej szansy. Trudno również powiedzieć, czy świat byłby naprawdę bezpieczniejszy bez broni jądrowej. Obowiązująca niemal od początku Zimnej Wojny zasada wzajemnego zniszczenia (MAD) sprawdziła się i sprawdza doskonale. Owszem, bywało gorąco i podobno kilka razy świat znalazł się na granicy katastrofy, ale zawsze rozsądek brał górę nad emocjami i innymi czynnikami.
Pozbawiając się ostatecznego argumentu, broni mogącej siać zniszczenie na niespotykaną i nieporównywalną z niczym skalę, świat może stać się bardziej niestabilny. Broń konwencjonalna nie robi aż takiej różnicy, co może zachęcić różne państwa i organizacje, a także ich przywódców, do podjęcia działań wojennych.
Rezygnacja z atomu w służbie obrony państwa oznacza całkowitą redefinicję strategii obronnych, a być może i globalnej struktury bezpieczeństwa. Diametralnie zmieni się rola sojuszy, układów i porozumień, z NATO (najpotężniejsze spośród nich) na czele. Czy tego właśnie chce Obama? Obawiam się, że świat bez broni atomowej to idea tyle piękna, ile nieosiągalna i potencjalnie niebezpieczna.
Piotr Wołejko