Z niezwykłym rozbawieniem przeczytałem artykuł dr Antoniny Sebesty opublikowany w krakowskiej Gazecie Wyborczej w ub. weekend (15 marca). Wykładowca z 30-letnim stażem pochyla się w nim nad słabizną i cwaniactwem dominującym wśród polskich studentów.
Receptą na poprawę sytuacji, „bardzo łatwą”, jak twierdzi dr Sebesta, jest wymaganie zaliczeń na ocenę z każdego przedmiotu oraz wprowadzenie obowiązku chodzenia na wykłady. Ma to obniżyć liczbę studentów i wprowadzić więcej jakości kosztem ilości braci studenckiej. Jak to zwykle bywa, Pani doktor nie zaczyna od siebie i swoich kolegów po fachu, szukając winnych wśród studentów. Znana to praktyka, widzieć źdźbło w oku drugiego, belki we własnym nie dostrzegając. Pomogę więc dr Sebeście, podpierając się własnymi doświadczeniami.
Tak się przypadkiem składa, że przebywam aktualnie w Kopenhadze w ramach programu Erasmus. Po 7 tygodniach nauki mogę stwierdzić, że zajęcia tutaj dały mi więcej niż 3,5 roku zajęć na macierzystym uniwersytecie. Najbardziej rzucają się w oczy dwie rzeczy – organizacja oraz podejście prowadzących zajęcia do studentów. Przez 7 semestrów w Polsce tylko jedne jedyne zajęcia były prowadzone na poziomie tych, na które uczęszczam na Uniwersytecie Kopenhaskim.
Nie odnoszę wrażenia, żeby studenci z Danii czy innych państw świata, których jest tutaj całkiem spora grupa, specjalnie się różnili od polskich studentów. Omawiane przez dr Sebestę xerowanie notatek i studia polegające na xerowaniu są skutkiem słabizny oferowanej przez doktorów i profesorów na naszych uczelniach. Jak wspomniałem, tylko jedne zajęcia na siedem semestrów (sic!) były prowadzone na poziomie naprawdę wysokim (podobnym do tutejszego). Co przez to rozumiem? Trzy bardzo proste rzeczy: 1. Od pierwszych zajęć było wiadomo co, i na które zajęcia trzeba przeczytać, aby móc uczestniczyć w nich aktywnie; 2. Zajęcia nie są monologiem prowadzącego ani nie są prowadzone w formie – pytanie, brak odpowiedzi, minus, dyżur; 3. Prowadzący są świetnie przygotowani na zajęcia, zadają kilkadziesiąt pytań w trakcie 2-3 godzin, a dodatkowo z prawdziwą radością czekają na pytania od studentów.
Coś za coś Pani doktor – aktywność studentów wymaga jeszcze większej aktywności od prowadzącego. Trzeba przygotować materiały na każde zajęcia, dokładnie je zaplanować i rozpisać. Następnie należy przygotować odpowiednie prezentacje multimedialne, materiały prasowe, audio i wideo (zależnie od potrzeb). Kiedy zaciekawi się studenta omawianą materią, nie ma nawet potrzeby sprawdzania obecności – studenci sami tłumnie pojawią się na kolejnych zajęciach i będą żałować każdej, prawie zawsze wymuszonej okolicznościami wyższej wagi, nieobecności. Nie wiem czy ktokolwiek słyszał o sprawdzaniu obecności w Kopenhadze.
Jak nie chcesz, to nie przychodź na zajęcia – nikt cię nie zmusza. Jak nie przeczytasz, to mniej skorzystasz, więc lepiej przeczytać i brać aktywny udział w zajęciach. Wzajemny szacunek to podstawa, na której oparty jest model studiów na Uniwersytecie Kopenhaskim. W Polsce ze świecą szukać naukowców, którzy prowadząc zajęcia zhańbiliby się wykorzystaniem laptopa i projektora multimedialnego. Zmusza się studentów do bycia obecnym ciałem (bo nie duchem) na przeraźliwie nudnych i bezproduktywnych ćwiczeniach (zasada: zapisałeś się – musisz być), polegających na niekończącym się monologu prowadzącego. Pani Sebesta proponuje jednak iść dalej i z tej bezproduktywności wystawiać ocenę – cudowne rozwiązanie!
Wykłady to zupełnie inna bajka. Zazwyczaj zasłużony profesor prowadzi je z notatek, które przygotował dwie-trzy dekady temu albo czyta swój podręcznik. Rzadko natrafi się ktoś, kto wie na czym polega istota wykładu na uniwersytecie. Nie jest nią czytanie na głos podręcznika własnego autorstwa, bo książkę można równie dobrze przeczytać w domu, w autobusie czy w bibliotece. Istotą wykładu jest zaciekawić przedmiotem, powiedzieć coś, czego w książce nie ma. Wyjaśnić podstawy w sposób jasny i przejrzysty, a następnie przejść do rzeczy ciekawych. Rzadko bywam na wykładach, można powiedzieć, że obecnie (4 rok) wcale. Dlaczego? Bo niewiele bym skorzystał na obecności. Studia nie polegają na przesiadywaniu na uczelni. Natomiast, jeśli dzieje się coś ciekawego, mogę przyjść specjalnie na godzinę 20 czy 8 tylko na wybrane zajęcia – szkoda, że w Polsce studenci rzadko mają taką możliwość.
Zamiast pomstować na leniwych i zblazowanych studentów, doktor Sebesta powinna, zaczynając od samej siebie, sprawdzić, jak prowadzi zajęcia, a następnie dowiedzieć się, jak robią to jej koleżanki i koledzy. Niech przejdzie się na kilka wykładów i dowie się, dlaczego najczęściej sale (choćby największe) świecą pustkami. Jako naukowiec powinna dokonać takiego eksperymentu i stać się na tydzień studentem. Jestem przekonany, że po tak krótkim czasie będzie dobrze wiedziała, gdzie naprawdę tkwi problem. I choć w swoim artykule porusza kwestię wieloetatowości pracowników naukowych (która w ogromnym stopniu wpływa na słabość prowadzonych zajęć), na końcu zrzuca winę na studentów.
My jednak chłopcem do bicia być nie zamierzamy.
Piotr Wołejko