Największym wydarzeniem tego roku w polityce europejskiej jest wyścig do pracodawcy roku naszej klasy politycznej, czyli Parlamentu Europejskiego. Wizja prawdziwie europejskich apanaży i warunków pracy jest bez wątpienia silnym motywatorem do walki o biorące miejsca na listach. Co ciekawe, temperatura rywalizacji rośnie z kadencji na kadencję, chociaż wiedza o sowitych apanażach w tej relatywnie mało znaczącej instytucji wspólnoty, jest ograniczona. Efektem tego stanu rzeczy jest sprowadzenie spraw europejskich w polskiej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego do serii awantur o właściwe miejsce na listach kandydatów.
Niestety najbliższa kadencja europarlamentu może nie być jedynie spełnieniem wizji słonecznych i beztroskich wakacji na koszt niemieckiego podatnika. Przyczyną tego stanu rzeczy mogą być działania uważanego za naszego sojusznika premiera Wielkiej Brytanii i właśnie kanclerz Merkel. Ten funkcjonujący oficjalnie już od 2012 roku na europejskiej scenie tandem ma dość ambitną agendę zmian, która niestety w wielu punktach jest sprzeczna z interesami Polski i pozostałych biednych członków tej organizacji.
Mniej swobodna swoboda przepływu osób
W naszych mediach przebiła się jedynie antyemigrancka krucjata premiera Camerona, który zapowiedział cięcie socjalu dla emigrantów z nowych państw członkowskich. W konsekwencji przez nasze media przewaliła się nawała polityków donoszących o ich telefonach do premiera Zjednoczonego Królestwa. Co ciekawe – utrzymywano, że były to mało przyjacielskie w tonie i treści rozmowy – a Cameron był pozycjonowany przez główne siły polityczne w Polsce jako bliski nam człowiek w eurokołchozie. Ta zadziwiająca wolta wizerunkowa była chyba pierwszym przejawem – przynajmniej w ostatnim 25-leciu – próby przynajmniej werbalnej obrony ekonomicznych interesów obywateli (jeszcze) polskich przez władze Polski. Oczywiście wynika to z faktu, iż chodzi o około miliona głosów samych emigrantów i ich rodzin.
Niestety, problem w Warszawie z Wielką Brytanią nie sprowadza się tylko do kwestii ostrej kampanii antyemigranckiej, polegającej na odebraniu zasiłków na dzieci, ale do kwestii bardziej fundamentalnych. Generalnie państwa bogate, w tym Anglicy, potrzebują innej Unii niż my, a lista sprzeczności czyli rozbieżności w interesach narodowych pomiędzy bogatymi a biednymi jest całkiem spora. Najbardziej medialnym obszarem tego sporu jest oczywiście polityka imigracyjna. Nie ogranicza się ona jedynie do cięcia zasiłków na dzieci imigrantów. Pomysł zgłaszany przez Wielką Brytanię jest znacznie bardziej kompleksowy i wiąże się zograniczeniem swobody przemieszczania się na terytorium wspólnoty. Co więcej Brytyjczycy w swoich planach nie są odosobnieni. Ich stanowisko znajduje nie tylko zrozumienie, ale i wsparcie u innych starych członków wspólnoty. Na razie nieformalne rozmowy na ten temat były prowadzone również w trakcie szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie. Do sojuszników Wielkiej Brytanii w tym zakresie można zaliczyć Niemców czy Holendrów, ale głosy wspierające pomysł ograniczający możliwości przemieszczania się po terytorium wspólnoty popierają nawet pozostające poza Unią, ale stosujące część jej praw Norwegia, czy Szwajcaria.
Kolejna odsłona walki z delokalizacją przemysłu
Niestety nie jest to jedyny aspekt czekających nas zapewne przemian wspólnoty. Zupełnie pominiętym w naszych mediach aspektem nowego pomysłu na Unię są pomysły w obszarze swobodnego przepływu towarów. Sprowadzają się one do różnych koncepcji ożywienia upadającego w krajach zachodnich przemysłu. Warto się tutaj wsłuchać w słowa premiera Wielkiej Brytanii, które zostały wygłoszone na niedawnym szczycie w Davos. Należy uświadomić sobie, że krajem low production costs jest również, a może przede wszystkim, Polska. Tekst wygłoszony przez Camerona brzmiał jak przemówienie kanclerza Schroedera czy też prezydenta Chiraca, którzy na dzień dobry dla dziesięciu nowych członków wspólnoty w 2004 roku rzucili hasło walki z delokalizacją unijnego przemysłu do jej nowych członków i stosowanym przez nich dumpingiem socjalnym. W przeciwieństwie do Chin czy Indii, Polska jest dość łatwym celem do stosowania różnych metod zachęcania producentów do powrotu do krajów starej unii.
Dlaczego mamy bać się właśnie teraz tego zagrożenia? Napięcia na linii bogaci – biedni występowały zawsze, zresztą nie tylko w tej organizacji. Eurosceptycyzm jest wprost proporcjonalny do stopnia w jakim dany kraj jest płatnikiem netto do wspólnej kasy. Niechęć albo pisząc wprost ksenofobia wobec nowych członków charakteryzowała praktycznie każde rozszerzenie. Przez prawie dekadę największe ofiary w tym zakresie ponosiły hiszpańskie owoce masowo wyrzucane przez francuskich farmerów blokujących drogi w całej Francji w latach 90.
Czy aby na pewno Jedna Europa?
Tym, co odróżnia tamte czasy od dzisiejszych jest uruchomienie procesów integracyjnych odnoszących się do jedynie do wybranych członków, jak chociażby unia bankowa, w praktyce prowadzące do podziału wspólnoty jako całości. W przeciwieństwie do historycznych już procesów integracyjnych związanych np. z tworzeniem strefy Schengen nie są one dostępne dla wszystkich chętnych a jedynie dla wybranych. Jeśli ten proces nie zostanie zatrzymany, a wszystko wskazuje że niestety tak nie będzie, dzisiejsza w miarę egalitarna w zakresie poziomu integracji wspólnota stanie się formacją kilku prędkości, w której będzie dominować grupa państw posiadaczy waluty euro.
Nie jest to jedyny z ośrodków mających ambicję tworzenia własnej wersji wspólnoty – jednym z nich jest pozostający poza strefą Euro ale bardzo silny w Brukseli gracz – czyli Wielka Brytania. Paradoksalnie, w sytuacji w której unia jako całość traci swoją spoistość, będzie to dużo łatwiejsze. Pozostali gracze zostaną nie tyle zmarginalizowani, ale przede wszystkim ich problemy i potrzeby będą stanowić peryferia problemów i dyskusji prowadzonych przez centrum w Brukseli. W sposób oczywisty będzie wymagało to zmiany traktatów unijnych. I proces przygotowania się do tej zmiany właśnie obserwujemy.
Najbardziej zaawansowani w tych przygotowaniach są Brytyjczycy, gdyż w kontekście przygotowywanej zmiany traktów należy traktować wypowiedzi premiera Camerona. Planowane przez niego referendum na temat dalszej obecności Wielkiej Brytanii w Unii będzie doskonałym argumentem do prowadzonych przez nią negocjacji o nowym traktacie. Wszyscy będą chcieli Brytanię we wspólnocie zatrzymać, pytanie czyim kosztem. Odpowiedź jest dość oczywista. Wielka Brytania i pozostali starzy członkowie wspólnoty dążą do instytucjonalnego obniżenia konkurencyjności nowych członków wspólnoty. Na razie propozycje renegocjacji traktatu nie spotykają się z entuzjastycznym przyjęciem – czego przykładem jest ostatnie spotkanie z prezydentem Hollandem. Bez wątpienia atmosfera ta zmieni się w okolicach brytyjskiego referendum o dalszym członkostwie we wspólnocie. Unia bez Londynu byłaby dużo słabsza niż jest obecnie i, podobnie jak w latach 70., pozostali członkowie wspólnoty posuną się na ławce, żeby utrzymać na niej Brytyjczyków.
Europarlament w środku politycznej burzy
Wydaje się, że pisanie przyszłego traktatu odbędzie się na linii Londyn – członkowie strefy Euro. Tym bardziej, że do czasu brytyjskiego referendum będzie już wypracowana architektura infrastrukturalna i organizacyjno-prawna eurolandu. Co w tym wszystkim robi europarlament? Otóż łatwo wyobrazić sobie, że stanie się polem konfliktu politycznego wokół planowanych zmian instytucjonalnych we wspólnocie. Nie idzie tutaj jedynie o rosnącą siłę eurosceptyków w tej instytucji, ale przede wszystkim o konieczność przynajmniej przedyskutowania wprowadzanych zmian instytucjonalnych, polegających np. na ograniczaniu praw emigrantów z nowych państw członkowskich czy swobodę poruszania się po wspólnej Europie. Awantura medialna będzie więc prawdopodobnie większa niż przy znienawidzonej przez wszystkich Lizbonie, która dotyczyła nie tylko mało zrozumiałych dla ogółu kwestii instytucjonalnych.
Dyskusja nad przyszłym traktatem będzie ogniskowała się wokół kwestii znacznie bardziej medialnych niż wypowiedzi premiera Camerona. Europosłowie nowej kadencji mogą być zmuszeni do zagłębienia się w tematykę europejską i co gorsza reagowanie na propozycje zgłaszane przez swoich kolegów z innych krajów. Ciepłe i leniwe z powodu zazwyczaj niskiego ciśnienia w Brukseli wakacje mogą się okazać dość nerwowe i groźne dla dalszego przebiegu kariery politycznej. Bo jak tu wytłumaczyć wyborcom w Polsce, że tak się walczyło z tą straszną Brukselą, że córce w Londynie zabrali mieszkanie socjalne, a do wnuka znów trzeba z paszportem i pod czujnym okiem Home Office? I to wszystko jeszcze pod koniec kadencji parlamentu w kraju, kiedy następne wybory za pasem.
Marek Bełdzikowski