Wiatr zmiany w Ameryce wyniósł do władzy nowego prezydenta. Zmiana była hasłem przewodnim jego kampanii wyborczej. W obliczu ostatnich wydarzeń w Strefie Gazy warto, aby Barack Obama poddał wnikliwej ocenie specjalne stosunki łączące Stany Zjednoczone z Izraelem.
Wielki entuzjazm na świecie, związany z osobą 44. prezydenta USA, pozwala wierzyć w możliwość poprawy wizerunku Ameryki w wielu jego regionach i zakątkach. Aby zmiana mogła nastąpić należy nie tylko obrać jasną strategię działań, ale także zająć wyraźne stanowisko w wielu istotnych kwestiach. Na pierwszy plan wysuwa się konflikt izraelsko-palestyński, którego najświeższy akord dogasa właśnie w zgliszczach wielu miejsc w Strefie Gazy.
Podsumowując konkluzje Johna J. Mearsheimera i Stephena M. Walta, autorów omawianej na niniejszym blogu świetnej książki „The Israel Lobby and US Foreign Policy” (Izraelskie Lobby a Polityka Zagraniczna Stanów Zjednoczonych), można powiedzieć jedno – Niech Ameryka zacznie traktować Izrael jak normalne państwo. Nie ma bowiem powodów, aby amerykańscy podatnicy subsydiowali zamożny i potężny militarnie Izrael, a także aby politykę Waszyngtonu w regionie definiowały poglądy, obawy i interesy Izraela.
Izrael wielokrotnie pokazywał, że jego własne interesy zawsze stoją na pierwszym miejscu, nawet jeśli w danej sytuacji wyrządzały lub groziły wyrządzeniem poważnych szkód interesom Stanów Zjednoczonych. W ostatnich latach było to aż nadto widoczne, podczas ataku na Irak, drugiej wojny libańskiej czy inwazji na Gazę – rozpoczętej w okresie świąt Bożego Narodzenia. Rządzący Ameryką przyjmowali optykę proizraelską, kierując się w wielu przypadkach interesem Izraela, a nie Ameryki.
Oprócz ogromnego wsparcia politycznego, Izrael od dekad otrzymuje potężne wsparcie finansowe od Wujka Sama. Rzeka pieniędzy trafia w większości z powrotem do Stanów, konkretnie do amerykańskiej zbrojeniówki. Z niewieloma wyjątkami, Izrael mógł kupować najnowocześniejszy i najlepszy amerykański sprzęt. Poza bezpośrednim zastrzykiem gotówki Izrael otrzymuje również bardzo korzystnie oprocentowane pożyczki oraz granty, z których nie musi się w ogóle rozliczać.
Pomyślałby ktoś, że dzięki temu Waszyngton de facto kieruje poczynaniami Izraela, albo przynajmniej posiada decydujący głos w kluczowych sprawach, które dotykają także żywotnych interesów Stanów Zjednoczonych. Nic bardziej błędnego. Przez ostatnie lata wydawało się, że jest zupełnie inaczej – że to Izrael de facto kieruje poczynaniami Ameryki w regionie. To jak w starym kawale z okresu głębokiego PRL: „My dajemy Związkowi Radzieckiemu węgiel, a w zamian Związek Radziecki bierze od nas zboże” (znam różne modyfikacje tego żartu).
Motywy tak silnego wsparcia udzielanego Izraelowi to albo mity albo piękne hasła, które znajdują niewłaściwe zastosowanie. Najśmieszniej brzmi teza o słabym Izraelu otoczonym potężnym, ziejącym nienawiścią, arabskim oceanem, który tylko czeka aby zepchnąć Żydów do morza. Od 1947 roku, kiedy rozpoczęły się starcia pomiędzy izraelską a arabską partyzantką w Palestynie po dziś dzień Izrael zawsze był od swoich przeciwników silniejszy. Siła tkwi bowiem nie w liczbie, nawet nie w zagranicznym wsparciu, ale w wyszkoleniu i zdolnościach organizacyjnych Izraelczyków.
Z biegiem lat przewaga Izraela stawała się coraz większa, a od wejścia Izraela w posiadanie broni A wszelkie porównania straciły sens. To jest jednak mniej ważne, gdyż Arabowie, a potem kraje arabskie nie były i nie są w stanie zrównoważyć potęgi militarnej maleńkiego Izraela siłą swojej populacji. Kolejne wojny obnażyły słabość Arabów, a decydujące wojny miały miejsce jeszcze przed powstaniem szczególnych relacji izraelsko-amerykańskich, zanim do Izraela zaczął trafiać w wielkich ilościach sprzęt made in USA.
Nie ma więc mowy o zepchnięciu Izraela do morza i nikt poza garstką radykałów z Hamasu czy Hezbollahu (bardziej zresztą, aby zyskać poparcie, niż z intencją realizacji) takich haseł nie głosi. Nie traktuję poważnie gróźb płynących z Teheranu, gdyż prezydent Ahmadineżad mówi Chavezem, ale z jego słów mało wynika. Persowie nie są także idiotami i dobrze wiedzą, że mogą sobie co najwyżej pokrzyczeć, gdyż Izrael nie cofnie się przed niczym dla obrony własnych interesów, w szczególności własnego istnienia. Istnienia, które nie jest zresztą zagrożone, i to co najmniej od 1973 roku.
Argument mówiący o wspieraniu słabszego oznacza, że Stany powinny czym prędzej wesprzeć Palestyńczyków i sąsiadów Izraela. Szczególna bliskość w sferze idei i wartości łączy Amerykanów nie tylko z Izraelem, ale także Kanadą, Polską, Indiami czy Nową Zelandią – z tego powodu państwa te nie otrzymują od amerykańskich podatników dotacji idących w miliardy dolarów rocznie. Jak słusznie zauważają Mearsheimer i Walt, Ameryka wspiera istnienie wielu państw i demokrację jako preferowaną formę rządów na całym świecie. Nie ma więc nic szczególnego w tym, że Izrael także jest demokracją.
Co więcej, Stany Zjednoczone świetnie układały się i nadal układają z państwami, w których rządzą autokratyczne reżimy, mające w głębokim poważaniu idee wolności, sprawiedliwości czy prawa człowieka. Nie ustaje więc także teza o wspieraniu Izraela jako jedynej prawdziwej demokracji na Bliskim Wschodzie – bo co to ma do rzeczy? Owszem, Stany preferują demokrację (ja również), ale skoro można się dogadać z takim Mubarakiem czy saudyjskim królem Abdullahem, to można by się dogadać z jakimś dyktatorem izraelskim.Dla obrony szczególnych stosunków izraelsko-amerykańskich miesza się różne pojęcia i podejścia.
Brak jest racjonalnych argumentów uzasadniających niemal bezgraniczne wsparcie udzielane Izraelowi przez USA. Barack Obama, aby wprowadzić prawdziwą zmianę w amerykańskiej polityce zagranicznej musi doprowadzić do znormalizowania relacji na linii Waszyngton-Jerozolima. Nie oznacza to w żadnej mierze zerwania stosunków dyplomatycznych czy gwałtownego odcięcia się od Izraela. Oznacza to tylko – i aż – tyle, że Ameryka przestanie traktować Izrael niczym państwo specjalnej troski, nad którym musi być rozciągnięta specjalnego rodzaju kuratela.
Czas skończyć z drenowaniem kieszeni amerykańskich podatników i prawie bezwarunkowym poparciem politycznym. Ameryka powinna wspierać Izrael wtedy, gdy jest to w jej interesie, a gorąco sprzeciwiać się izraelskim działaniom, gdy szkodzą one interesowi Stanów Zjednoczonych. Po 60 latach istnienia czas odciąć pępowinę dokarmiającą kwitnącą gospodarkę i zamożnych Izraelczyków. Czas też nawiązać chociażby do prezydenta Eisenhowera i twardo domagać się realizacji konkretnych posunięć. Ike wymusił wycofanie się z zajętych w 1956 roku terenów, Obama także mógłby wymusić na Izraelu rozpoczęcie rzeczywistych (nie jak dotąd pozorowanych) rozmów z Palestyńczykami.
Tym bardziej, że od losu tych rozmów i poczynań Izraela w dużej mierze zależą możliwości współpracy Ameryki z krajami arabskimi. Z Rijadu płyną już zawoalowane ostrzeżenia. Rozsądna propozycja niemal leży na stole, trzeba tylko zebrać przy nim przedstawicieli zainteresowanych stron (niestety, Hamasu też) i rozmawiać. Dobra wola jest niezbędnym elementem sukcesu, a Obama może ją na stronach sporu wymusić i dołożyć coś od siebie. W tej chwili ma ogromny kapitał polityczny i tylko od niego zależy, w co go zainwestuje.
Traktujmy Izrael jak normalne państwo – powinien powiedzieć sobie Obama. Ale nie tylko on – wielu publicystów, blogerów i komentatorów także. Próba rozprawy z Hamasem pokazała – nad czym boleję – że stronnicy Izraela oprócz propagandowej papki nie potrafią wiele powiedzieć/napisać. Może podświadomie, ale traktują Izrael jako kraj wyjątkowy i wymagający wsparcia. Jednak chodzi im o wsparcie nieograniczone, bezwarunkowe i bezkrytyczne. Na to nie może być zgody. Izrael nie jest wyjątkowy, nic mu poważnie nie grozi, a kiedy są po temu podstawy, ja i wielu jego obecnych krytyków udziela mu poparcia. Mało kto kwestionuje także prawo Izraela do istnienia, ta kwestia nie istnieje.
Takiego stanowiska wypada oczekiwać od Obamy i jego administracji. W innym wypadku będziemy mieli do czynienia z kontynuacją polityki Busha.
Piotr Wołejko