Pomiędzy 1972 a 2006 rokiem Stany Zjednoczone zawetowały czterdzieści dwie rezolucje krytyczne wobec Izraela. To prawie połowa wszystkich wet, jakie Stany Zjednoczone zastosowały w historii Organizacji Narodów Zjednoczonych.
W roku 2002 ówczesny amerykański ambasador przy ONZ John Negroponte stwierdził, że Ameryka będzie wetować wszystkie rezolucje krytykujące Izrael, jeśli jednocześnie nie będą one krytyczne wobec ugrupowań terrorystycznych (które powinny być wymienione z nazwy w tekście rezolucji). Tutaj oraz tutaj można znaleźć spis zawetowanych dotąd rezolucji. Przy okazji należy nadmienić, że kilkakrotnie Stany Zjednoczone głosowały za (bądź wstrzymały się od głosu) rezolucjami krytykującymi Izrael, ale było to rzadko, a same rezolucje nie zawierały mocnych słów.
Waszyngton wspiera Izrael także na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ, które także może przyjmować rezolucje (choć niewiążące) i często broni z góry przegranej sprawy, stając prawie samodzielnie przeciwko zdecydowanej większości, w tym bliskich sojuszników. Miało to miejsce np. podczas 59 sesji ZO ONZ, w przypadku głosowania nad rezolucją 59/124 ws. izraelskich praktyk dotyczących praw człowieka w stosunku do ludności palestyńskiej na okupowanych terytoriach palestyńskich, w tym we Wschodniej Jerozolimie. Podczas głosowania, które miało miejsce 10 grudnia 2004 roku, rezolucję poparła nawet Wielka Brytania, a przeciw – oprócz Izraela i USA – głosowały tylko Australia, Wyspy Marshalla, Mikronezja, Nauru i Palau.
Dla porządku warto przypomnieć, że Zgromadzenie Ogólne wielokrotnie przyjmowało rezolucje potępiające Izrael (mniej lub bardziej słusznie), a ciało to jest zdecydowanie antyizraelskie. Podobnie zresztą mają się rzeczy z ex-Komisją Praw Człowieka, która w 2006 roku przepoczwarzyła się w Radę Praw Człowieka. Oba gremia są zgodne tylko w jednym – w krytyce Izraela. Gdyby przyjrzeć się efektom ich pracy, to w Izraelu właśnie, a nie Sudanie, DR Kongo, Birmie, Zimbabwe czy w Uzbekistanie łamane są prawa człowieka i w związku z tym na Izraelu należy skupić praktycznie całą uwagę. Wszystko przez źle rozumianą solidarność, o czym pisałem w kwietniu 2007 roku, wskazując jej trzy przejawy:
Po pierwsze, solidarność państw afrykańskich; po drugie, solidarność państw muzułmańskich; wreszcie po trzecie, solidarność tzw. państw niezaangażowanych. Solidarność rozumiana w ten sposób, że należy bronić współwyznawców, pobratymców oraz kraje kierujące się podobnymi pryncypiami w polityce. Sprawiło to, że do tej pory jedynym krajem, który udało się potępić (wielokrotnie) jest Izrael. Z całym szacunkiem, dostrzegając wiele niedociągnięć w tym państwie, nie jest ono liderem w łamaniu praw człowieka.
Ponad rok później, w maju br. pisałem natomiast, że nowa Rada Praw Człowieka kontynuuje działania swojej niesławnej poprzedniczki, skupiając swoją uwagę na Izraelu:
Jak podsumowuje tygodnik The Economist, cztery sesje oraz większość rezolucji dotyczących pojedynczego państwa dotyczyły – i tu ogromne zaskoczenie – Izraela. Raz Rada zajmowała się Myanmarem, a raz Darfurem. Rozumiem, że Izrael wielokrotnie pokazał, że prawa człowieka mogą pełnić rolę drugorzędną (odwety za ataki na cele w Izraelu), ale nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że największe problemy z prawami człowieka na świecie mamy właśnie z Izraelem.
Łatwo jest zająć się Izraelem, gdy nie ma prawa weta, z którego z pewnością skorzystałyby Stany Zjednoczone. Dobrze, że jest forum, na którym można zająć się także łamaniem praw człowieka przez Izrael i w Izraelu. Jednak nie tylko Izrael powinien znaleźć się na cenzurowanym. Rada potępia (słusznie) izraelskie odwety, w których giną głównie cywile, ale już na ostrzał izraelskich miast i wsi przez terrorystów z terytorium Gazy nie reaguje. Ten sposób działania kompromituje ONZ, a sama Rada traci twarz. Nie może być bowiem tak, że – zwyczajowo – na każdej sesji krytykujemy Izrael, a Zimbabwe, Kuba, Iran, Pakistan, Białoruś, Egipt, Arabia Saudyjska, Kongo i inne unikają ostrej oceny. Prawa człowieka, jako podstawa – fundament istnienia systemu Narodów Zjednoczonych, nie mogą być wykorzystywane dla celów doraźnych.
Potężne wsparcie polityczne dla Izraela zaczyna się w zasadzie na przełomie lat 60. i 70. Amerykanie obiecali Izraelczykom w roku 1972, że nie będą występować z jakimikolwiek propozycjami pokojowymi bez uprzedniego skonsultowania ich z Izraelem. Jak zauważają Walt i Mearsheimer, w ten sposób supermocarstwo przyznało prawo weta maleńkiemu państewku na wycinku swojej polityki zagranicznej. W tym samym roku Nixon i Kissinger zobowiązali się do długoterminowych dostaw uzbrojenia (w tym czołgów i samolotów) do Izraela. Wielu Izraelczyków uważa lata 70. za złotą erę, jeśli chodzi o dostawy amerykańskiego sprzętu wojskowego.
Jak opisują autorzy „The Israel Lobby„, wielokrotnie podczas negocjacji pokojowych, w których brały udział Stany Zjednoczone, Izrael i Palestyńczycy, Amerykanie wielokrotnie zachowywali się adwokaci Izraela albo prezentowali stanowisko bardziej twarde i zdecydowane od tego prezentowanego przez reprezentantów Izraela. Jeden z palestyńskich negocjatorów ujął to bardzo obrazowo, kiedy stwierdził, że czasem miał odczucie, jakby na przeciwko nas siedziały dwie delegacje izraelskie.
Jednostronna polityka Waszyngtonu, trzymającego zwyczajowo stronę Izraela, utrudnia Ameryce prowadzenie skutecznej polityki w regionie Bliskiego Wschodu. Mówienie głosem Izraela, a w zasadzie izraelskich jastrzębi, ogranicza możliwość i zdolność współpracy z arabskimi sojusznikami, chociażby w sprawie Iranu. Irańczycy, którzy do tego są szyitami, nie budzą powszechnej sympatii w regionie, a kraje arabskie poważnie obawiają się perskiej dominacji i chętnie wsparłyby Amerykę w dążeniach do powstrzymania wzrostu Iranu do roli lokalnego hegemona. Jednak dopóki Ameryka mówi głosem Izraela, dopóty zamiast współpracy Amerykanie napotkają na obojętność i chłód, a także będą obserwować gesty wobec Iranu, takie jak chociażby zaproszenie prezydenta Mahmuda Ahmadineżada na ostatni szczyt Rady Współpracy Państw Zatoki.
Jak bardzo szkodliwe jest ślepe popieranie Izraela, najlepiej pokazało lato 2006 roku i wsparcie, jakiego administracja Busha udzieliła Izraelowi w jego idiotycznym ataku na Liban. Izraelczycy już od dłuższego czasu szykowali się do zaatakowania Hezbollahu, który zyskiwał coraz większe wpływy w Libanie, a wydarzenia z pierwszych miesięcy 2006 roku dostarczyły świetnego pretekstu. Porwanie kilku izraelskich żołnierzy stało się zapłonem, który doprowadził do realizacji planu, którego efekty były fatalne zarówno dla Izraela, jak i dla Stanów Zjednoczonych.
Izraelskie podejście, które zawierało się w słowach „ukarać zbiorowo ludność libańską za ekscesy Hezbollahu”, sprowadzało się do zniszczenia infrastruktury Libanu i cofnięcia tego kraju w rozwoju o kilka dekad, ale przede wszystkim do zezwolenia na bezkarne atakowanie celów cywilnych. Izrael przeprowadził podczas kilku tygodni wojny tysiące nalotów, w wyniku których zginęło ponad tysiąc osób, w większości cywilów. O wiele większa liczba została ranna, a kilkaset tysięcy Libańczyków musiało opuścić swoje domy.
Bezduszna strategia Izraela spotkała się z powszechną krytyką na całym świecie. Kiedy nawet najbliżsi sojusznicy Ameryki i państwa, o których trudno powiedzieć, że są wrogo nastawione wobec Izraela, wyrażały swój sprzeciw i krytykowały Izrael za sposób prowadzenia wojny, Stany Zjednoczone wyrażały swoje poparcie dla działań izraelskich i wspierały Izrael w uzasadnianiu brutalności ataków. W efekcie Ameryka stała się adwokatem z góry przegranej sprawy, co bardzo poważnie osłabiło jej wpływy i przyczyniło się do wzmocnienia antyamerykańskiego resentymentu w krajach muzułmańskich.
Wojna z Libanem zakończyła się bez rozstrzygnięcia, tzn. Izrael nie pokonał Hezbollahu. Partia Boga przez prawie cały okres izraelskiej kampanii zasypywała północ Izraela gradem rakiet, zmuszając setki tysięcy Izraelczyków do udania się do schronów. Okazało się, że Izrael nie jest niepokonany, a Hezbollah znacznie umocnił swoją pozycję w Libanie, doprowadzając do jeszcze większej destabilizacji politycznej w tym kraju. W wyjątkowo trudnej sytuacji postawiony został proamerykański rząd Fouada Siniory, oparty na koalicji chrześcijańsko-sunnickiej. Amerykanie poświęcili jednak Siniorę, gdyż należało poprzeć Izrael. Zdrowy rozsądek nakazywał zaś powstrzymać Izrael od frontalnego natarcia i zdemolowania infrastruktury Libanu.
Po letniej wojnie z 2006 roku pozycja Hezbollahu się umocniła, prozachodni rząd w Libanie osłabł, a Liban pogrążył się w politycznym chaosie (który umiejętnie podsyca Syria, co jakiś czas doprowadzając do śmierci prominentnych antysyryjskich polityków należących do obozu rządzącego). Izrael znalazł się w szoku, gdyż nagle niepokonana armia izraelska nie potrafiła zgnieść przeciwnika na miazgę, a podczas walk północ Izraela znajdowała się pod ciężkim ostrzałem rakietowym. W efekcie nieudanej wojny ze stanowiskami pożegnali się minister obrony Peretz i szef sztabu armii Halutz, a raport komisji Winograda wytknął masę błędów w przygotowaniu i przeprowadzeniu wojny. Pozycja Stanów w regionie osłabła, a resentyment antyamerykański wzmógł się.
Jakby tego było mało, przez kilkadziesiąt godzin przed zawarciem zawieszenia broni, Izrael wystrzelił na terytorium Libanu tysiące pocisków, w tym wiele tzw. kasetowych. Z ich powodu śmierć poniosły już setki mieszkańców Libanu, w tym sporo dzieci. Ale skoro za Hezbollah miała cierpieć ludność cywilna, tzw. odpowiedzialność zbiorowa…
Pomijam całkowicie kwestię arabskiego embarga na ropę z 1973 roku, wprowadzonego w odpowiedzi na amerykańskie wsparcie Izraela w trakcie i po wojnie Jom Kippur, gdyż jest to sprawa niejednoznaczna (choć wsparcie dla Izraela okazało się dla Zachodu kosztowne).
Już wkrótce odpowiemy sobie na pytanie, czy Izrael jest strategicznym atutem czy obciążeniem dla Stanów Zjednoczonych. Tymczasem zapraszam do lektury dwóch wcześniejszych tekstów poświęconych szczególnym stosunkom łączącym Amerykę z Izraelem: Amerykańskie lobby a polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych – wstęp oraz Dobroczyńca i beneficjent. Amerykańskie wsparcie finansowe dla Izraela.
Piotr Wołejko