Hasło change (zmiana) wciąż pobrzmiewa w uszach Amerykanów oraz wielu ludzi na całym świecie. Wraz z młodym, pełnym energii i charyzmy Barackiem Obamą do Waszyngtonu miało przybyć nowe. Dość starego Waszyngtonu, dość starych gierek i politykierstwa. Zmienimy Waszyngton, głosił Obama, zapewniając, że wraz z nim do Białego Domu wprowadzi się świeżość i otwartość na nowe pomysły, koncepcje i idee.
Pięknie to brzmiało na setkach wieców, spotkań z wyborcami i sponsorami, politykami i działaczami własnej partii. Jeszcze lepiej hasło zmiany niosło się w eterze, telewizji i Internecie. Nawet John McCain, republikański rywal Obamy, zaczął w finałowych tygodniach kampanii wyborczej odmieniać słowo „zmiana” przez wszystkie przypadki i używał go w co drugim zdaniu. To my tak naprawdę zmienimy Waszyngton – zapewniał senator z Arizony. Wyborcy bardziej uwierzyli „oryginałowi” i w pierwszy wtorek listopada, czyli czwartego dnia tego miesiąca, wybrali Baracka Obamę na 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Jak się po wyborach okazało, z tą zmianą może być ciężko. Media rozpisują się już od kilkunastu dni, że Obama otacza się głównie byłymi członkami administracji poprzedniego Demokratycznego prezydenta Billa Clintona. Do Białego Domu wracają takie osoby jak Lawrence Summers, Anthony Lake, Martin Indyk czy Dennis Ross. Wraca także małżonka Billa, była pierwsza dama Hillary Clinton, która została właśnie nominowana na stanowisko sekretarza stanu (skądinąd druga z rzędu kobieta na tym stanowisku).
Sprawy gospodarcze czy wewnętrzne odłóżmy na bok i spójrzmy na wycinek polityki zagranicznej, który niesie ze sobą bardzo istotne, wręcz dramatyczne konsekwencje dla Stanów Zjednoczonych. Nic tak bardzo nie osłabia wizerunku Ameryki i nie osłabia jej wpływów w kluczowym rejonie świata, jak bezwarunkowe i niepodlegające dyskusji poparcie dla Izraela, zwłaszcza w kontekście konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Postawa Waszyngtonu szkodzi zarówno Ameryce, jak i Izraelowi, który w ostatnich latach mógł liczyć na bezgraniczne poparcie w tak oczywiście szkodzących USA i Izraelowi sprawach jak chociażby niesławna letnia wojna z Libanem w 2006 roku.
Jednoznaczne wspieranie Izraela i brak jakichkolwiek postępów procesu pokojowego skutecznie zniechęciło do Waszyngtonu arabskie kraje w regionie, a także doprowadziło do wyborczego zwycięstwa Hamasu w Gazie, a następnie do utraty kontroli nad tym terytorium przez dążącego do porozumienia prezydenta Mahmuda Abbasa. Wyrazem zniechęcenia i zniesmaczenia proizraelskością Ameryki było zaproszenie prezydenta Mahmuda Ahmadineżada na szczyt Rady Współpracy Zatoki Perskiej. Kraje arabskie, które obawiają się wzrostu potęgi Teheranu oraz szyickiego odłamu islamu reprezentowanego przez władze irańskie, bardzo chętnie wspomogłyby Amerykę w dążeniach zmierzających do osłabienia Iranu. Nie mogą jednak tego zrobić, gdyż Waszyngton występuje jako adwokat Tel Awiwu i nie robi nic, aby doprowadzić do zakończenia konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
W trakcie kampanii, zwłaszcza na jej początku, Obama przedstawiał swoją strategię, według której miał rozmawiać ze wszystkimi, nawet z irańskim prezydentem Ahmadineżadem. Od razu spadła na niego lawina krytyki, w tym od jego nowej sekretarz stanu, a wówczas rywalki w walce o partyjną nominację, Hillary Clinton. Po zapewnieniu sobie nominacji Obama wystąpił na konferencji AIPAC (American Israel Public Affair Committee), potężnej organizacji lobbystycznej reprezentującej, w jej mniemaniu, interesy Izraela. Zaskoczonym słuchaczom przedstawił wizję, która od razu przypadła im do gustu.
Obama na spotkaniu AIPAC na początku czerwca br. stwierdził bowiem, że „Jerozolima pozostanie stolicą Izraela i nie może zostać podzielona„. Komentując słowa kandydata Demokratów do Białego Domu prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas powiedział: „Całkowicie odrzucam to oświadczenie. Nie zaakceptujemy Państwa Palestyńskiego bez Jerozolimy jako jego stolicy„. Obama powiedział też, że „Bezpieczeństwo Izraela jest świętością” i obiecał, że „zapewni, aby Izrael mógł obronić się przed wszelkimi zagrożeniami – od Gazy po Teheran„. Później Obama kluczył, tłumacząc, że jego słowa o „niepodzielności” Jerozolimy zostały źle zrozumiane.
Nie można jednak mieć wątpliwości, że drużyna Obamy nie zrobi niczego, co byłoby nie na rękę Izraelowi. Szefem administracji Białego Domu został Rahm Emmanuel, Żyd i uznany przyjaciel Izraela. Wśród doradców nowego prezydenta ds. Bliskiego Wschodu znajdują się takie nazwiska jak: Daniel Kurtzer, ortodoksyjny Żyd i ambasador USA w Izraelu za czasów Georga W. Busha, Martin Indyk, wieloletni doradca Billa Clintona i założyciel pro-izraelskiego Washington Institute for Near East Policy (dwukrotny ambasador USA w Izraelu za prezydentury Clintona) czy Lee Rosenberg, wysoko postawiony członek AIPAC.
Temat izraelskiego lobby (w szerokim znaczeniu), powróci na łamach bloga już wkrótce. Tymczasem jeszcze kilka słów o polityce ostatnich siedmiu lat, które Martin Indyk scharakteryzował w dość osobliwy sposób jako „siedmioletnie zaniechanie działań na rzecz pokoju oraz bezprecedensowy bojkot negocjacji izraelsko-syryjskich, który nie służył również Izraelowi„. Aż serce się kraje nad tym, jak dobry AIPAC, WINEP, Project for New American Century (PNAC), American Enterprise Institute, Brookings Institute (który aktualnie zatrudnia Indyka) itd. chciały układać się z Syrią i negocjować z Palestyńczykami, do czego zachęcały Izrael, a zły prezydent Bush nie pozwalał na te rozmowy.
Fakty są zupełnie inne, a Indyk kłamie jak najęty. Lobby, zwłaszcza AIPAC, zrobiły wszystko, aby negocjacje z Syrią (które na początku toczyły się na początku stulecia, a następnie były kilkukrotnie wznawiane, nieoficjalnie, jeszcze w 2006 roku) po prostu uwalić, a także aby Bush nie naciskał zbytnio na Izrael w kwestii Palestyńczyków. Izraelskie przywództwo, zwłaszcza premierzy Szaron i Olmert, nie mieli żadnego zamiaru negocjować i forsowali jednostronne posunięcia, jak wycofanie z Gazy czy budowa muru bezpieczeństwa. Koledzy Indyka nawoływali zaś tuż po udanej inwazji na Irak i obaleniu Saddama w 2003 roku do uderzenia na Syrię i Iran, celem zmiany reżimów w tych krajach i zainstalowaniu tam demokracji, a tym samym zabezpieczeniu egzystencji Izraela.
Zamiast zmiany będziemy więc świadkami kontynuacji (polityki Busha i jego neokonserwatywnego i proizraelskiego otoczenia) lub co najwyżej restauracji (proizraelskiej, wspieranej przez neokonów) polityki bliskowschodniej. A nie ma niczego, co bardziej szkodzi interesom Ameryki. Dopóki Waszyngton będzie grał, tak jak zagra mu Tel Awiw i izraelskie lobby w Ameryce, dopóty Stany Zjednoczone nadal będą na przegranej pozycji w batalii toczącej się na Bliskim Wschodzie. Kadrowe decyzje Obamy wskazują, że zmiany nie będzie, a interes Izraela (nie prawdziwy, ale wyimaginowany, o tym także wkrótce) nadal będzie na pierwszym miejscu.
Piotr Wołejko