Podziwiam tych, którzy oglądają debaty odbywające się w ramach amerykańskich prawyborów mających wyłonić kandydatów na prezydenta dwóch głównych partii. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, tak brutalnej i bezwzględnej kampanii jeszcze nie było. Można uznać to za slogan powtarzany przy każdej kampanii, lecz taka jest prawda. Z kampanii na kampanię poprzeczka wisi coraz niżej. Podczas ostatniej debaty kandydatów republikańskich, którą opisuje Michał Kolanko, Jeb Bush celnie podsumował sondażowego faworyta Donalda Trumpa – miliarder obrazą i zniewagą wyrąbuje sobie drogę do nominacji Partii Republikańskiej.
Donald Trump słynie z ciętego języka, jednak w obecnej kampanii przechodzi samego siebie. Obraża wszystkich, wszędzie, z byle powodu. Lży zarówno swoich przeciwników i ich zwolenników, jak i dziennikarzy, w tym tych wywodzących się z bliskiego Republikanom kanału Fox News. Wojna z dziennikarzami to śmierć dla polityka? Trump zaprzecza tej obiegowej prawdzie. Nie tylko przewodzi sondażom, lecz potwierdza badania opinii społecznej realnym poparciem w Iowa i New Hampshire. Prostacki, często wręcz knajacki język podoba się dużej części elektoratu, a hasła w stylu „wreszcie ktoś łamie granice politycznej poprawności” niemalże immunizują Trumpa od odpowiedzialności za słowo.
W ślad za Trumpem podążają niektórzy z jego kontrkandydatów, a głównym z nich jest konserwatywny senator Ted Cruz. Wydaje się, że Cruz nie przebije Trumpa w obraźliwej retoryce, lecz bardzo stara się przynajmniej dorównać mistrzowi. Wspomniana we wstępie debata to w zasadzie festiwal obelg i oskarżeń oraz niesmacznych ripost. W takich warunkach nie ma żadnych szans na poważną, merytoryczną dyskusję. Nie liczą się fakty – ba, niektórzy politycy posługują się tzw. własnymi faktami, mając w poważaniu to, jak jest naprawdę. Goebbelsowska zasada, zgodnie z którą kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, zbiera żniwo. Nie tylko zresztą w USA, ma to miejsce w wielu demokracjach, choć nie tylko w nich. Jednak w demokracji hołdowanie najniższym standardom jest szczególnie niebezpieczne.
Własne fakty i radykalny język to domena coraz silniejszych ruchów, partii i ich liderów w kluczowych państwach Zachodu. W Niemczech są to Alternatywa dla Niemiec (AfD) oraz Pegida, we Francji – Front Narodowy i Marine Le Pen, a w Wielkiej Brytanii – Nigel Farage i jego UKIP. W Grecji już rządzi Syriza, a pewnym poparciem cieszą się neonaziści ze Złotej Jutrzenki. Pod wpływem rosnących w siłę radykałów następuje radykalizacja partii mainstreamowych, które przejmują retorykę oraz postulaty radykalnych rywali. Nawet w krajach takich jak Dania czy Finlandia z wyborów na wybory rośnie siła partii skrajnych. W Parlamencie Europejskim jeszcze nigdy nie zasiadało tak wielu przedstawicieli ugrupowań skrajnych i radykalnych.
Trumpizacja polityki w ustroju demokratycznym niesie za sobą poważne zagrożenia:
- każde zagadnienie jest albo czarne, albo białe – układ zero-jedynkowy, bez żadnych odcieni szarości. Tymczasem świat jest już na tyle złożony, że zdecydowana większość problemów, zjawisk i wydarzeń znajduje się właśnie w sferze „szarości”. Błędna definicja na pewno nie doprowadzi do znalezienia właściwego rozwiązania, ani nie przyczyni się do podjęcia właściwej decyzji;
- emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i analizą, co zwiększa ryzyko podjęcia błędnej decyzji, a więc pogłębienia bądź wywołania kryzysu;
- bardzo trudna bądź wręcz niemożliwa staje się współpraca w ramach polityki wewnętrznej – naprzeciw siebie stoją dwa wrogie obozy, które obrzucają się inwektywami, sprzedają swoje narracje i nie są zdolne do kompromisu. Ba, kompromis to oznaka słabości, a nikt nie może wyjść na mięczaka;
- konsekwencją braku kompromisu (i możliwości kompromisu) w sferze wewnętrznej jest wysokie ryzyko braku możliwości zawierania kompromisów (mówiąc inaczej – dogadywania się) w sferze zewnętrznej. Tu też nikt nie chce wyjść na mięczaka, a bez ustępstw się w dyplomacji nie obędzie. W efekcie często strumpizowani liderzy prowadzą politykę zagraniczną nakierowaną na elektorat wewnętrzny – nie zastępuje to oczywiście dyplomacji, bo nic albo niewiele można załatwić, ale wystąpienia zewnętrzne służą do budowania narracji wewnętrznej;
- w istotny sposób wzrasta ryzyko erozji demokracji, którą (zarówno demokrację jako taką, jak i instytucje, na której się opiera) strumpizowani politycy w czambuł potępiają. W USA przybrało to wyjątkowo groteskową formę frontalnego ataku na tzw. Waszyngton, a więc rząd federalny i jego instytucje – Biały Dom, Kongres etc.. Którąś kolejną kampanię większość kandydatów prowadzi pod hasłem naprawy zepsutego Waszyngtonu i przywrócenia władzy w ręce obywateli.
Bardzo trudno przeciwstawić się radykalnemu językowi, ponieważ przeciwnik jest zaprawiony w boju i potrafi zalać obelgami każdego, kto stanie na jego drodze. W takim starciu automatycznie znajdujemy się w defensywie, czasem bardzo głębokiej. Nie można jednak pozwolić na to – i jest to zadanie każdego świadomego obywatela, by aroganccy, cyniczni, bezczelni i bardzo często zastraszająco niekompetentni politycy i ich machiny partyjne święcili triumfy. W innym przypadku z zachodnich demokracji mogą zostać takie same zgliszcza, jak z wielkiego niegdyś Imperium Rzymskiego po najeździe barbarzyńców.
Piotr Wołejko1414