Już w sobotę 29 marca odbędą się wybory prezydenckie w Zimbabwe. Każdy wynik inny niż zdecydowane zwycięstwo urzędującego od 1987 roku Roberta Mugabe będzie ogromną sensacją. Choć przeciwko wiekowemu już liderowi (84 lata na karku) wystąpił nawet jeden z czołowych polityków jeego własnej partii ZANU-PF – Simba Makoni, niewielu obserwatorów wierzy w prawdziwie wolne wybory. Istnieją obawy o masowe fałszerstwa. Być może nawet i bez nich Mugabe pokonałby swoich rywali – mimo fatalnego stanu gospodarki oraz pauperyzacji ludności na niespotykaną skalę, Mugabe jest popularny w regionach rolniczych, w których mieszka większa część uprawnionych do głosowania.
Czy Makoni jest poważnym kandydatem? Czy jest to kandydat zmiany? A może tylko kwiatek do kożucha, stanowiący fasadę wolnych i demokratycznych wyborów? Tarcia w ZANU-PF wychodzą na światło dzienne, ale wystawiając Mugabe jako kandydata na kolejną kadencję partia uciekła od kluczowego pytania – co po Mugabe? Na dzień dzisiejszy wydaje się, że nic – tytułowe „Mugabe forever”.
Rządy Mugabe to prawdziwa katastrofa. Z kraju zamożnego, eksportującego żywność, Zimbabwe stało się pariasem Afryki, utrzymującym się głównie dzięki pieniądzom przesyłanym przez ponad 3 miliony emigrantów, pracujących głównie w RPA. Kraj dosięgła klęska głodu, żyzna gleba leży odłogiem po pacyfikacji i brutalnym wywłaszczeniu białych farmerów. Bezrobocie sięga 80 procent, a inflacja przekroczyła 100 tysięcy procent! [być może nawet 150 tysięcy procent]. PKB per capita wynosi 500 dolarów. PKB co roku kurczy się o kilka do kilkunastu procent.
Piszę o Zimbabwe, gdyż miałem nieprzyjemność oglądać i wysłuchać w CNN wystąpienia ministra informacji Zimbabwe Sikhanyiso Ndlovu. Minister w emocjonalnym uniesieniu wygrażał Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii, a także bredził coś o tym, że Zimbabwe jako jedyne zakończyło walkę z kolonizatorami pełnym sukcesem, a teraz chce się tylko rozwijać – w czym rzekomo demokratyczny świat strasznie przeszkadza. Ndlovu posługiwał się ostrą retoryką, ale akurat z tego jest znany (o czym przekonała się niemiecka kanclerz na grudniowym szczycie UE-Afryka). Ndlovu to typowy przykład aparatczyka, członka wąskiej elity, która obłowiła się na wyzysku własnych współobywateli i ma gdzieś rosnące z dnia na dzień obszary nędzy.
W przypadku Zimbabwe wydaje się, że każdy kandydat będzie lepszy od Mugabe. Niestety dla uciemiężonego narodu, wiekowy prezydent nie chce odejść – ani ze stanowiska, ani z tego świata. Dopóki żyje, żadne zmiany nie nastąpią. Mugabe zapewne z wielką łatwością wygra sobotnie wybory, a Zimbabwe będzie bić kolejne negatywne rekordy. Wbrew obawom, lepiej wygląda sytuacja na Kubie, gdzie Fidel Castro – przynajmniej oficjalnie – oddał władzę swojemu bratu, Raulowi, a ten przeprowadza choć najmniejsze (ale zawsze jakiekolwiek) reformy.
Zadziwia mnie (a jednocześnie zupełnie nie zadziwia- wyjaśnię to za chwilę) postawa Republiki Południowej Afryki. Państwo to jest lokalnym hegemonem, przykładem udanej transformacji demokratycznej. Mieszkańcom RPA relatywnie powodzi się w życiu, choć jak w każdym kraju, istnieją różne mniej lub bardziej poważne problemy. Przy Zimbabwe RPA wygląda jednak jak Stany Zjednoczone. Niestety, rządzący w Południowej Afryce Afrykański Kongres Narodowy (ANC) i jego przywódcy, m.in. prezydent Mbeki, nie robią absolutnie nic, aby zmienić sytuację u swojego północnego sąsiada. Pomijając moralne wątpliwości, Pretoria (Tshwane?) działa na własną niekorzyść – uciekinierzy z Zimbabwe pchają się drzwiami i oknami do RPA, gdyż mogą tu zarobić pieniądze oraz uniknąć prześladowań ze strony sił bezpieczeństwa, wojska oraz sympatyków Mugabe. To wszystko kosztuje – a rachunki płaci RPA. Niedawny czempion demokratycznych przemian przyjął ostatnio zaskakującą linię w polityce zagranicznej, popierając chociażby na forum ONZ [m.in. Rady Praw Człowieka ONZ] kraje i reżimy niedemokratyczne. Ciekawe, co sądzi na ten temat Nelson Mandela.
Piotr Wołejko