Zdanie odrębne u Trumpa? Bez żartów

Nie spodziewałem się, że rozpoczynając – tuż przed inauguracją prezydenta Trumpa – lekturę książki „The Blood Telegram: Nixon, Kissinger, and a Forgotten Genocide„, która osadzona jest w realiach trójkąta Pakistan-Bangladesz-Indie w 1971 roku, tak wiele wątków będzie aktualnych i jak najbardziej na miejscu w odniesieniu do Donalda Trumpa i jego rządów. Tymczasem Trump i jego Kissinger (mimo obecności Henry’ego na pokładzie mowa o Stevie Bannonie, ex-Breitbart) zdają się postępować podobnie (tylko że bardziej) jak Nixon, a opisywany w książce telegram Blooda – czyli dissent cable – spotyka Trumpa już na początku jego prezydentury. Podobna jest też reakcja Trumpa i jego ekipy na zdanie odrębne amerykańskich dyplomatów w sprawie zakazu wjazdu do USA dla obywateli kilku państw muzułmańskich – jak się nie podoba, to złóżcie wypowiedzenia. Nie wróży to niczego dobrego.

Najpierw o książce. Tytułowy telegram Blooda to materiał opisujący wydarzenia mające miejsce we Wschodnim Pakistanie (dzisiejszym Bangladeszu) wiosną 1971 roku. Wówczas to Zachodni Pakistan zastosował represje wobec Bengalczyków, którzy w zdecydowanej większości poparli rodzimą partię – Ligę Awami, opowiadającą się za większą autonomią tej części Pakistanu – obie części kraju oddzielało od siebie ponad 1000 km terytorium Indii. Islamabad, a raczej Rawalpindi, gdzie mieści się siedziba pakistańskiej armii, bo rządził wtedy gen. Yahya Khan, nie miało zamiaru ustępować. O szczegółach wydarzeń, w wyniku których zginęły przynajmniej setki tysięcy, a uciekać musiały miliony ludzi, pisałem całkiem niedawno tutaj. Archer Blood, konsul amerykański w Dakce, skorzystał z wprowadzonego jako efekt wojny wietnamskiej mechanizmu „kanału odrębnego zdania” (dissent channel) i stanowczo potępił amerykańską politykę wspierania gen. Yahyi w sytuacji, gdy jego wojsko dokonuje rzezi na w zdecydowanej większości nieuzbrojonych cywilach, kierując szczególną agresję przeciwko mniejszości hinduskiej. Pod protestem podpisało się około 20 pracowników konsulatu, w tym jego szef – Archer Blood.

I tu następuje podróż w czasie – przenosimy się z 1971 do 2017 roku. Biały Dom, podobnie jak ponad pięć dekad temu w przypadku Blooda, nie jest zachwycony sprzeciwem pracowników służby zagranicznej. Wówczas Blood został po kilku tygodniach odwołany z placówki, a teraz komunikat z Białego Domu jest podobny – jeśli nie zgadzacie się z polityką rządu, to najlepiej odejdźcie. Takie postawienie sprawy w swej istocie zaprzecza idei kanału odrębnego zdania, który został stworzony po to, by zawodowi pracownicy służby zagranicznej mogli dokonać niezależnej analizy i podzielić się jej efektami ze swoimi przełożonymi. Politycy nie są wszechwiedzący, a nawet najlepsi rządzący są – poprzez mniej bądź bardziej liczne grono doradców i współpracowników – odcięci od krytycznych opinii i nieprzyjemnych wiadomości. Zbyt wielu wojskowych zrobiło kariery na wojnie wietnamskiej tylko dlatego, że nigdy nie przekazywali swoim zwierzchnikom prawdziwych wiadomości. Byli mierni, bierni, ale wierni. Nie takich cech poszukuje się u pracowników służby zagranicznej czy cywilnej. Cóż, jak widać na przykładzie Nixona w 1971 r. i Trumpa teraz, mierność jest jednak w cenie. Kissingera i Nixona można próbować lekko wybielać dlatego, że Yahya służył im za pośrednika w otwarciu na komunistyczne Chiny. Trump i Bannon nie mają żadnego usprawiedliwienia.

Osoby sygnalizujące problemy czy miewające wątpliwości i chcące się nimi dzielić nazywa się sygnalistami właśnie. Albo whistle-blowerami, czyli tłumacząc wprost, osobami gwiżdżącymi wtedy, gdy dostrzegają nieprawidłowości. Mało kto lubi sygnalistów, często nie mają oni wsparcia ani u swoich przełożonych (których mniej bądź bardziej przecież krytykują), ani u kolegów. Nie mają też wsparcia w przepisach prawa, które kiepsko chroni ich przed retorsjami, wśród których najczęściej występuje… zwolnienie z pracy. Takie właśnie zwolnienie sugeruje swoim dyplomatom Trump.

Tymczasem analiza dokonana przez pracowników służby zagranicznej dotycząca skutków zakazu przyjmowania podróżnych z kilku państw muzułmańskich jest nie tylko ciekawa, ale zwyczajnie rzecz biorąc trafna (link prowadzi do treści draftu telegramu). Podobno treść tekstu wspiera kilkuset zawodowych pracowników służby zagranicznej. W dużym skrócie można powiedzieć, że zarzucają oni nowej polityce Trumpa kontrproduktywność. Wskazują na straty, nie tylko wizerunkowe i twierdzą, że zmiany w polityce wizowej są możliwe bez wprowadzania tak daleko idących, drastycznych metod. A także, a może i przede wszystkim na to, że osoby dokonujące w ostatnich latach zamachów terrorystycznych w USA nie wywodziły się z państw objętych zakazem (m.in. Iran, Syria czy Irak), a najczęściej ich sprawcami były osoby od dawna mieszkające w USA, bądź nawet urodzone w Ameryce. Tymczasem zakaz nie obejmuje państw, których obywatele dokonywali aktów terroru na amerykańskiej ziemi, chociażby Arabii Saudyjskiej czy Pakistanu.

Trump mógłby zatem w dużo skuteczniejszy sposób realizować swoją zapowiedź wyborczą – wzmocnienie granic i bezpieczeństwa – ale zamiast tego działa na szkodę interesu własnego kraju. I dlatego lojalni funkcjonariusze państwa zastosowali mechanizm kanału odrębnego zdania. Podejście Trumpa i jego ludzi do tychże osób nie zaskakuje, lecz nie zmniejsza to niesmaku, jaki wywołuje cała sytuacja. Wiadomo bowiem, że to dopiero początek.

Piotr Wołejko

Share Button