Przyjazne zachowania i przyjacielskie gesty nie są wyłącznie domeną stosunków polsko-rosyjskich. Kilka dni temu mogliśmy obserwować przepiękne powitanie, jakie Izraelczycy zgotowali wiceprezydentowi Stanów Zjednoczonych Joe Bidenowi. Serdeczności i uśmiechy zblakły wobec ogłoszenia, które jeden z ministrów izraelskiego rządu przygotował na powitanie wielkiego przyjaciela Państwa Izrael.
Powitalny policzek
Biden przyleciał do Ziemi Świętej zapewniać premiera Netaniahu o silnym poparciu Ameryki, a także z wezwaniem do wznowienia rozmów pokojowych z Palestyńczykami. Grunt pod negocjacje od dawna utwardza wysłannik prezydenta Obamy George Mitchell, który niedługo powinien znaleźć się w czołówce programów zbierania mil za dystans, jaki pokonał samolotem w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Wróćmy jednak do Bidena, który na dzień dobry dostał informację o podjęciu decyzji o budowie kolejnych ponad tysiąca domów we Wschodniej Jerozolimie.
Ruch ten niesłychanie wzmacnia chęć negocjacji po stronie palestyńskiej, na której ziemiach mają powstać wspomniane mieszkania. Wiadomo przecież powszechnie, że Izrael pod rządami premiera Netaniahu opracował program budownictwa tanich domów dla Palestyńczyków, a informacje o tym, jakoby mieli zamieszkać w nich izraelscy osadnicy są wrogą propagandą i z daleka pachną antysemityzmem. Ironia jest jak najbardziej uzasadniona, gdyż nawet znani z powściągliwości wobec Izraela Amerykanie z lekka się, mówiąc kolokwialnie, wkurzyli.
Sekretarz Stanu Hillary Clinton niezwłocznie zadzwoniła do premiera Netaniahu, aby przywrócić go do pionu. Udzieliła też stosownych wypowiedzi mediom, w których nie stroniła od gorzkich słów pod adresem Izraela. Stwierdzenia o policzku wymierzonym wiceprezydentowi Bidenowi oraz obrazie dla USA pokazywały irytację Waszyngtonu. Jeśli polityka zagraniczna Baracka Obamy poniosła zdecydowaną klęskę na jakimś odcinku, to bez wątpienia jest nim proces pokojowy pomiędzy Izraelem a Palestyńczykami. Izrael okazał się odporny na prośby i groźby Obamy i wytrwale robi swoje, czyli kolonizuje palestyńskie ziemie.
Izrael miesza, Ameryka traci
Nietrudno się domyślić, że takie postępowanie Izraela, bliskiego sojusznika Ameryki, jest Waszyngtonowi wybitnie nie na rękę. Administracja Obamy podjęła mnóstwo wysiłków, aby posunąć rozmowy izraelsko-palestyńskie do przodu, a docelowo rozwiązać trwający kilka dekad konflikt. Opór Izraela niweczy działania Stanów Zjednoczonych i przedłuża tym samym skomplikowaną dla Ameryki sytuację w regionie. Jordański monarcha Husajn twierdzi nawet, że nieskrępowana kolonizacja tzw. Terytoriów Okupowanych zagraża istniejącemu pokojowi.
Spoliczkowani Amerykanie nie mają jednak zamiaru przywołać Izraela do porządku. Specjalne relacje z Jerozolimą są bezpieczne i nie zagraża im nawet najdelikatniejsze przewartościowanie. Waszyngton już nadstawia drugi policzek i czeka na izraelski cios niczym najwierniejszy chrześcijanin. Hillary Clinton, krytykując Izrael, nadal zarzeka się, że więzy pomiędzy dwoma państwami są wyjątkowo silne, a wspólne wartości etc., bla bla bla. Stara, zdarta płyta. Tymczasem, o czym pisze m.in. Stephen M. Walt, specjalne relacje przynoszą Ameryce zdecydowanie więcej strat niż korzyści. Pisałem o tym szeroko także na niniejszym blogu.
Na razie amerykańska polityka zagraniczna na Bliskim Wschodzie cały czas realizuje interesy Izraela, nie zaś własne. Możemy spodziewać się kolejnych policzków, zrywania rozmów przed ich rozpoczęciem oraz innych sympatycznych wydarzeń, które nie zbliżą nas do uspokojenia sytuacji w najbardziej zapalnym regionie świata. Jest to jednak problem Ameryki, z którym obecnie nie jest w stanie sobie poradzić.
Warto przeczytać przemówienie Bidena wygłoszone na Uniwersytecie w Tel Awiwie, którego tekst wiceprezydent musiał wielokrotnie zmieniać z powodu ogłoszenia o budowie nowych domów przez Izrael we Wschodniej Jerozolimie. Biden w swej mowie „potępia” decyzję Izraela.
Piotr Wołejko