Trump, Castro, FARC, Hofer i Renzi

Po długim okresie braku aktywności, dość zawstydzającym dla każdego autora bloga, powrót jest zawsze trudny i związany z dylematem – wracać do minionych wydarzeń, czy jednak moment powrotu traktować jako swego rodzaju „punkt zero”, czystą kartę, od której wszystko zaczyna się na nowo. Z racji wagi wydarzeń, które w normalnych warunkach opatrzyłbym komentarzem, postanowiłem wybrać pierwszą opcję i w kilku zdaniach odnieść się do wspomnianych w tytule postaci oraz organizacji.

Numer 1. na mojej liście to oczywiście Donald Trump i jego triumf w wyborach prezydenckich. Do końca wierzyłem w rozsądek, racjonalność i rozwagę, jednak nie wykluczałem też, że wygra gniew, bunt i poczucie wkurzenia. Clinton była, w teorii, bardzo dobrze przygotowana do rządzenia, lecz w trakcie całej kampanii ewidentnie brakowało jej „tego czegoś”, a nie mówię tu tylko o takich błahostkach jak entuzjazm i charyzma. Przegrała wyścig po głosy elektorskie, chociaż pod względem liczby oddanych głosów bije Donalda Trumpa już o 2,5 mln. Trudno zatem mówić, że przemówił amerykański suweren. Co przyniesie zwycięstwo Trumpa, tego nie wie nawet on sam. Jego wstępne przymiarki i nominacje do gabinetu wzbudzają skrajne emocje – gen. Mattis jako szef Pentagonu wydaje się dobrym wyborem, ale kilka innych decyzji nie wywołuje już tak pozytywnych reakcji. Widzimy, że Trump dobrze czuje się uprawiając politykę w mediach społecznościowych, ponad głowami dziennikarzy. Dopóki nie zasiądzie w gabinecie owalnym, ujdzie mu to płazem, ale później?

Pozycja nr 2. to śmierć Fidela Castro. Kubański dyktator (wraz z bratem) sprawował władzę ponad pięć dekad, będąc w tym czasie inspiracją dla wielu polityków – nie tylko z Ameryki Łacińskiej. Dla swojego narodu miał twardą rękę, a świętowanie jego śmierci na Florydzie, gdzie zlokalizowana jest kubańska diaspora, zmusiło do refleksji nad złymi postępkami Fidela – było to konieczne, gdyż romantyczny wizerunek lidera rewolucji zdawał się przyćmiewać rzeczywistość, czyli brutalny autorytaryzm. Na Kubie jeszcze nic się nie zmienia, w końcu Raul, brat Fidela, nadal sprawuje władzę, lecz zmiany są nieuniknione. Przywrócenie stosunków dyplomatycznych z USA przez Baracka Obamę daje jasną wykładnię tego, co wkrótce powinno nastąpić. Chyba, że Trump postanowi i to posunięcie swego poprzednika unieważnić. Byłby to jednak poważny polityczny i gospodarczy błąd.

Trzecia istotna kwestia to ratyfikacja zmodyfikowanego porozumienia między rządem Kolumbii a lewicową organizacją FARC, tym razem już przez parlament, a nie w drodze referendum. Po dokonaniu szeregu modyfikacji, spełniających część postulatów obozu przeciwników porozumienia, wydaje się, że osiągnięto trwały pokój. Najbliższe miesiące pokażą, czy opozycja wobec układu nie zdoła go skutecznie podważyć, a kolejne etapy „mapy drogowej” – chociażby składanie broni i demobilizacja bojowników FARC – będą realizowane. W grudniu prezydent Santos powinien odebrać w Oslo pokojowego Nobla, a jego wysiłki – za dekadę, może dwie – zostaną docenione. Za dużą cenę, ustępstwa wobec FARC w kwestii m.in. odpowiedzialności za popełnione zbrodnie, udało mu się zakończyć trwającą od dekad wojnę domową.

Numery 4. i 5. to już świeże sprawy z 4 grudnia, czyli przegrana skrajnie prawicowego Norberta Hofera w wyścigu po prezydenturę Austrii oraz klęska premiera Renziego w referendum konstytucyjnym we Włoszech. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że w sumie bardzo prawicowa, konserwatywna Austria wybierze lewicowego Van der Bellena zamiast Hofera, który oparł swoją kampanię na antyimigranckim przekazie. Austria niespodziewanie stała się iskierką nadziei na to, że gniew ma swoje granice, a zdrowy rozsądek potrafi oprzeć się bezczelnemu populizmowi. Po trosze takim populistą był też premier Włoch Renzi, który postanowił zagrać va banque i został brutalnie sprowadzony na ziemię. Porażka 59 do 41 to coś więcej niż wotum nieufności, to polityczna klęska. Klęska, którą Renzi sam sprokurował i sprowadził sobie na głowę (lekcja z tego roku jest oczywista – będąc premierem nie ogłaszaj referendum, co do którego nie masz pewności, że je wygrasz. A nie możesz mieć takiej pewności). Niechęć wobec niego, wobec polityki zaciskania pasa (jak odbiera to część społeczeństwa) oraz wobec panującego w Italii marazmu (w sumie nic nowego, określenie „Chory człowiek Europy” pasuje do Włoch już od wielu lat) przełożyło się na wynik referendum. Pytanie, czy najpierw upadnie włoski sektor bankowy – tonący z powodu kosmicznej wręcz skali niespłacanych kredytów – czy w przedterminowych wyborach wygrają populiści z Ruchu Pięciu Gwiazd dowodzonej przez autentycznego komika. Sytuacja Italii nie jest godna pozazdroszczenia, a społeczeństwo ma już chyba dość wszystkiego – i zmian, i marazmu. To niebezpieczna sytuacja, gdyż w takich warunkach do władzy mogą dojść populiści, a skutki ich rządów mogą być tylko tragiczne. Pytanie tylko, w jakim wymiarze.

Mam nadzieję, że tak długie przerwy nie będą się już przytrafiały, a na zbliżające się 10. urodziny Bloga Dyplomacja będę w stanie sprawić sobie i Wam najlepszy z możliwych prezentów – powrót do regularnej aktywności.

Piotr Wołejko

Share Button