Szczyt hipokryzji – spotkanie liderów obu Korei

W dniach 28-30 sierpnia br. będzie miał miejsce szczyt przywódców Korei Północnej i Południowej. Media, eksperci oraz politycy zapewniają mu bardzo głośną oprawę, choć niewiele wskazuje, aby spotkanie liderów obu Korei miało przynieść jakieś zaskakujące rezultaty. Szczyt jest potrzebny Kim Dzong Ilowi oraz Roh Moo-hyunowi i tylko pragmatyka sprawi, że uda się cokolwiek ustalić.

Kończący swoją prezydencką kadencję Roh liczy, że zostanie zapamiętany jako wielki koncyliator, osoba, dzięki której proces reintagracji narodu koreańskiego posunął się znacznie do przodu. Kim Dzong Il natomiast wie, że wybory w Korei Płd. wygra najpewniej niechętny zbliżeniu polityk prawicy (mówi się o byłym burmistrzu Seulu Lee Myung-baku) i że kurek z pieniędzmi i pomocą płynącą z południa na północ zostanie mocno przykręcony. Chce więc wyrwać jak najwięcej, póki jeszcze może. Słoneczna polityka obłaskawiania północnokoreańskiego dyktatora zostanie zarzucona, albo przynajmniej zdecydowanie zracjonalizowana. Do tej pory bowiem Kim Dzong Il mógł robić co mu się żywnie podoba, gdyż z południa zawsze szły do niego pieniądze, żywność i inne niezbędne artykuły. Dlatego mógł nieniepokojony budować bombę atomową, pracować nad rakietami, pławić się w luksusach i skazywać swoich poddanych (naród) na życie w skrajnej nędzy i głodzie.

Prezydent Roh przymykał oko na „dokonania” Kima licząc, że w końcu ten „nawróci się” i uspokoi. Nadzieje okazały się płonne. Tyrania ma się dobrze, a okrzyknięte wielkim sukcesem rozmowy, które po wielu perturbacjach doprowadziły do wyłączenia reaktora w Jongbion, mogą wcale nie oznaczać końca północnokoreańskiego problemu nuklearnego. Kim przecież nie zdecydował się oddać wyprodukowanych głowic, a i kontrolerzy z ONZ i MAEA mogą zostać w każdej chwili wyrzuceni z kraju. Taki scenariusz miał już kiedyś miejsce i nie da się wykluczyć, że się powtórzy. Aby temu zapobiec potrzebna jest przysłowiowa „marchewka”, którą Roh zaoferuje Kimowi na koniec swojej kadencji. Szczyt będzie więc oznaczał „przekazanie wielu prezentów” Korei Płn., o czym pisze Asian Times, zapewne z błogosławieństwem nawróconych na multilateralizm Amerykanów. Polityka siły i wojennej retoryki nie powiodła się w stosunku do Phenianu, więc teraz próbuje się wykorzystać dyplomację oraz czyni się pewne ustępstwa. Warto jednak zauważyć, że polityka amerykańska mogła sprawdzić się tylko i wyłącznie w sytuacji, gdyby i Chiny dołączyły do bojkotu KRLD. Z góry było pewne, że Pekin nie pozwoli upaść „bratniemu reżimowi”, stąd fiasko słusznej skądinąd polityki bojkotu Korei Płn.

Spotkanie w dn. 28-30 sierpnia zakończy się przekazaniem worków z prezentami Kimowi, a ustepujący prezydent Roh propagandowo spróbuje wykorzystać szczyt jako swój wielki sukces. Ponowne połączenie obu Korei stanie się, w sferze retorycznej, bliższe, choć w rzeczywistości z każdym dniem jest do niego coraz dalej. Unifikację należy na 99% odłożyć na śmietnik historii, gdyż połączenie Południa z Północą wydaje się praktycznie niemożliwe. Po pierwsze, nic nie wskazuje na to, że reżim na Północy upadnie w dającej się przewidzieć przyszłości. Przy braku reformatorów w stylu Deng Xiaopinga, który zdecydował się otworzyć na świat chińską gospodarkę, oznacza to dalszą stagnację skostniałego rządu komunistycznego – kierowanego być może, po śmierci Kima, nie przez jednego z jego synów a nowego lidera. Jak to było kiedyś z Prusami, Korea Północna to nie państwo, które posiada armię, ale armia, która posiada państwo. Dopóki kierownictwo KRLD będzie miało chińskie błogosławieństwo, dopóty żadne poważne zmiany nie nastąpią.

Po drugie, Korea Płd. wcale nie pali się do połączenia z ekstremalnie ubogim państwem i skrajnie spauperyzowanym społeczeństwem. Koszta integracji szacowane są, dość ostrożnie, na dwa biliony dolarów (dla porównania, RFN wpompowało w byłą NRD ok. 1,5 biliona euro). W rzeczywistości suma ta może być znacznie wyższa, gdyż w Korei Płn. praktycznie wszystko należy zbudować od podstaw. Obrazowo określiłbym Północ jako spaloną ziemię albo teren zniszczony doszczętnie przez gigantyczne trzęsienie ziemi lub straszliwą powódź. Tymczasem południowokoreańscy politycy oraz podatnicy nie są zbyt chętni do subsydiowania Północy. Szczerze mówiąc, choć nie przyznają tego otwarcie, bardzo odpowiada im obecny stan utrzymywania Północy głównie przez Chiny plus jedzenie oraz pieniądze płynące z Południa.

Północy także nie zależy na zjednoczeniu, gdyż oznaczałoby to przełamanie monopolu obecnie rządzącej kasty złożonej z aparatu partyjnego, wojskowych oraz ludzi specsłużb. Oni mają najwięcej do stracenia, choć – z drugiej strony – nikt nie mówi o „wieszaniu komunistów” czy rozliczeniach zbrodniczych rządów. Nie ma pomysłów, aby ukarać winnych, czyli właśnie „elitę” rządzącą, niedoli i śmierci milionów Koreańczyków. Jeśli więc Pekin przestałby hojnie wspierać reżim w Phenanie a Seul zmieniłby zdanie, zjednoczenie mogłoby nastąpić – a wierchuszka niewiele by straciła. Przykładem nieudanego rozliczenia z przeszłością jest m.in. Kambodża, gdzie do dziś nie udało się osądzić większości z oprawców wywodzących się z ugrupowania Czerwonych Khmerów. To już jednak abstrakcyjny scenariusz, choć wskazujący na bardzo niepokojący fakt – przemilczanie przez Koreę Płd. zbrodni dokonywanych przez Kim Dzong Ila i jego siepaczy. Dlatego okreslam zbliżające się spotkanie przywódców obu Korei mianem szczytu hipokryzji (a zarazem pragmatyzmu oraz cynizmu). Obie strony dostaną to, czego aktualnie potrzebują. I nic więcej.

Piotr Wołejko

Share Button