Subiektywny przegląd prasy – 31.01.2007 r.

Dziennik

„Tony Blair jest moim przyjacielem” – takie stwierdzenie znajdziemy na stronie prawicowego kandydata na prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego. W pierwszą, po nominacji na kandydata w wyborach prezydenckich, wizytę zagraniczną „Sarko” wybrał się do Londynu. Szef MSW podziwia brytyjskiego premiera za sukces gospodarczy – przede wszystkim obniżenie bezrobocia (największego problemu francuskiej gospodarki) i stworzenie 2,5 mln nowych miejsc pracy. Sarkozy, w przeciwieństwie do Jacquesa Chiraca, jest zdecydowanie proatlantycki i sojusz z Wielką Brytanią uważa za kluczową sprawę, zwłaszcza w kwestii rozwoju Unii Europejskiej. Liczy, że Londyn stanie się nowym motorem napędowym integracji i logicznie zauważa, iż bez zgody władz brytyjskich nie uda się uchwalić nie tylko obecnej wersji konstytucji europejskiej, ale żadnej konstytucji. Dlatego proponuje „mini-traktat”, który byłby możliwy do zaakceptowania przez Brytyjczyków i podkreśla swoją przyjaźń z Blairem oraz nastawienie proatlantyckie. Jedynym problemem jest to, że w lecie br. nastąpi zmiana na stanowisku szefa rządu i nie wiadomo, czy Gordon Brown (praktycznie pewny następca Blaira) przyjmie taki sam kurs jak jego poprzednik.

Były ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ i były wiceszef Departamentu Stanu USA – John Bolton – powiedział, że Ameryce jest wszystko jedno, czy będzie jedno, czy trzy państwa irackie. Chociaż Bolton w tej chwili nie pełni żadnej reprezentatywnej funkcji, należy zwrócić baczną uwagę na jego słowa. Jako jeden z „jastrzębi” administracji Busha, Bolton ma nadal spore, choć powoli zmniejszające się, wpływy i jego głosu nie można lekceważyć. Wydaje się, że trzeba słowa Boltona odebrać jako zawoalowane ostrzeżenie dla rządu Nuriego Al-Maliki, aby bardziej zdecydowanie zabrał się za walkę z religijnymi milicjami. Ostrzeżenie skierowane jest także do sunnitów, którzy najwięcej by stracili, w wypadku podziału kraju na trzy części – szyickie południe, kurdyjską północ i sunnickie centrum.

Rzeczpospolita

Chavez próbuje eksportować skrajny populizm, myślę, że jego postawa zagraża demokracji w Ameryce Łacińskiej” – powiedział zastępca sekretarza stanu USA John Negroponte (były koordynator wszystkich amerykańskich agencji wywiadowczych), komentując wydarzenia wczorajszego dnia, które miały miejsce w Quito, stolicy Ekwadoru. Do parlamentu wtargnęli bowiem zwolennicy nowego, lewicowego prezydenta Rafaela Correi i siłą chcieli zmusić opozycyjnych, prawicowych deputowanych, do poparcia projektu zmian w konstytucji. Zmiany zaproponowane przez prezydenta dotyczą zwiększenia jego uprawnień i ograniczenia władzy parlamentu, który Correa uważa za główną przyczynę ekwadorskiej biedy i korupcji. Wg prezydenta parlamentarzyści dbają tylko o własne interesy, dlatego należy zwiększyć uprawnienia głowy państwa. Correa nie kryje, że inspirację dla niego stanowi wenezuelski prezydent Hugo Chavez, któremu parlament przyzna dziś uprawnienia do wydawania dekretów z mocą ustawy we wszystkich kluczowych dla państwa dziedzinach. Będzie więc mógł samodzielnie decydować o wszystkim – stanie się wszechmocny. Trzeba jednak pamiętać, że demonstracje i armia zmuszały ostatnich prezydentów Ekwadoru do ustąpienia, więc Correa musi bardzo uważać.

Koniec telenoweli z ministrem spraw zagranicznych nieuznawanym przez premiera, co więcej – któremu zabroniono pojawiania się na posiedzeniach rady ministrów. Borys Tarasiuk, prozachodni szef ukraińskiej dyplomacji, złożył dymisję na ręce prezydenta Wiktora Juszczenki. Prezydent dymisję przyjął, kończąc tym samym karierę rządową swojego najbliższego sojusznika. Kryzys wokół jego osoby trwał od grudnia, kiedy Rada Najwyższa (ukraiński parlament) przegłosowała wotum nieufności dla ministra, a nazajutrz prezydenckim dekretem (MSZ, MSW i MON to tzw. resorty prezydenckie wg ukraińskiej konstytucji) Tarasiuk ponownie został szefem resortu spraw zagranicznych. Premier Janukowycz, lider prorosyjskiej Partii Regionów i były rywal Wiktora Juszczenki w wyborach prezydenckich z 2004 roku, zapowiedział, że Tarasiuka na posiedzenia rządu wpuszczał nie będzie. Tarasiuk zaś nie uznawał swojej dymisji i odbywał podróże zagraniczne jako szef MSZ. W styczniu pojawiły się jednak pogłoski o tym, że Janukowycz powoła własnego szefa tego resortu i na Ukrainie zapanuje dwuwładza i chaos w służbie zagranicznej. Aby tego uniknąć, Tarasiuk w końcu podał się do dymisji. Po Kijowie chodzą jednak plotki o tym, że Juszczenko przyjął propozycję premiera Janukowycza, która brzmiała w ten sposób – „ktokolwiek, byle nie Tarasiuk”. Opozycyjny Blok Julii Tymoszenko uważa, że prezydent poniósł klęskę przyjmując dymisję Tarasiuka. Są to jednak raczej krokodyle łzy BJU, gdyż ramię w ramię z koalicją rządzącą ugrupowanie „Żelaznej Julii” przegłosowało weto prezydenta wobec ustawy przyznającej Radzie Najwyższej i premierowi mianowanie wszystkich ministrów (odbierając głowie państwa możliwość decydowania o obsadzie MSZ, MSW i MON).

Gazeta Wyborcza

O Hugo Chavezie już było, więc odeślę tylko do tekstu Macieja Stasińskiego, a sam skupię się na „Tajemnicy sukcesu Putina„. Na pytanie (w sondażu): „W jakim okresie chciałbyś żyć?” – blisko 52% ankietowanych odpowiedziało, że za rządów Władimira Putina. Zdystansował on Leonida Breżniewa (31%), na którego głos oddali głównie staruszkowie, pamiętający czasy tzw. „złotej stabilizacji” lat 70. Wg badań przeprowadzonych przez moskiewskie Centrum Lewady, polityka prezydenta Putina ciesy się 80%-procentowym poparciem elektoratu. Rosjanie gremialnie uważają też, że żyje im się dzisiaj lepiej niż wcześniej. To akurat dość kontrowersyjne stwierdzenie, gdyż na boomie surowcowym korzystają wyjątkowo nieliczni, a biedni zyskują na nim najmniej. Mimo to, „aż 60 proc. Rosjan mieszkających w miastach uważa samych siebie za „klasę średnią”. To dwa razy więcej niż w 1999 r., czyli tuż przed objęciem rządów przez Władimira Putina.

Chiny przejmują Afrykę. Kiedy zachodni przywódcy skupieni są na swoich wewnętrznych problemach albo – jak USA i amerykańscy koalicjanci – na walce z islamskim ekstremizmem w Iraku i Afganistanie, Chińczycy po cichutku przejmują pieczę nad afrykańskimi surowcami. Jak pisze Wojciech Jagielski, kiedy tylko odkryte zostaną złoża surowców, natychmiast pojawiają się Chińczycy, którzy chcą je wykupić. Co więcej, dla wielu afrykańskich rządów Pekin to wymarzony partner. Nie zadaje trudnych pytań o demokrację i prawa człowieka, umarza długi i nie warunkuje pożyczek i pomocy finansowej reformami finansów czy ukróceniem korupcji. Jedyne na czym Chinom zależy to surowce, zwłaszcza energetyczne. „Chiny już dziś jedną trzecią swojego popytu na ropę zaspokajają w Afryce. USA, drugi po Chińczykach największy na świecie konsument surowców energetycznych, zaspokajają w Afryce już prawie czwartą część swoich energetycznych potrzeb.” Tymczasem, jak wskazują eksperci (w tym afrykańscy), interesy robione z Pekinem nie przyniosą kontynentowi nic dobrego. Psują bowiem tylko rządy, które uzyskują pieniądze bez żadnych warunków przeprowadzenia reform i uzdrowienia instytucji publicznych. Niektórzy porównują już chińskie zaangażowanie na Czarnym Lądzie z kolonizacją dokonywaną przez białych osadników. Wszystkim zależy bowiem tylko na afrykańskich surowcach oraz eksportowaniu do Afryki wytwarzanych w metropolii produktów. Przez to Afryka nie staje się bogatsza, a tylko coraz bardziej zależna i biedniejsza.

Share Button