Subiektywny przegląd polskiej prasy – 27.12.06 r.

Gazeta Wyborcza

Nie chcę się za bardzo chwalić, ale muszę przyznać, że przewidziałem bieg wydarzeń w Somalii, a konkretnie etiopską interwencję w tym kraju. Niektórzy uważali, że to nie nastąpi, ale ja uważałem to za pewnik. Etiopia nie mogła pozwolić na przejęcie władzy w Somalii przez radykalnych islamistów, przez wielu podejrzewanych i oskarżanych o kontakty z terrorystami z pod znaku Al-Kaidy, z Unii Trybunałów Islamskich. Mimo tego, że Etiopia stopniowo podsyłała coraz większą liczbę żołnierzy do miasta Baidoa – siedziby słabego, ustanowionego przez ONZ, tymczasowego rządu – i gromadziła wojska nad granicą, wielu powątpiewało w otwartą interwencję, wypowiedzenie wojny. Stało się to faktem w trakcie Świąt, kiedy premier Etiopii Meles Zenawi otwarcie przyznał, że jego kraj jest w stanie wojny z islamistami (zwanymi talibami) z Unii Trybunałów Islamskich. O wojnie pisze dzisiaj w Gazecie Wojciech Jagielski, specjalista od targanych konfliktami regionów świata. Jego spostrzeżenia i komentarze są trafne: interwencja skompromituje słabiutki rząd, który będzie postrzegany jako obca marionetka; Somalijczycy nienawidzą chrześcijańskiej Etiopii, więc interwencja tego kraju będzie bardzo trudna, może kosztować życie wielu żołnierzy – islamiści już zapowiadają stosowanie irackich metod walki z najeźdźcą i okupantem; wreszcie, wojna może przerodzić się w konflikt regionalny, gdyż radykałom w Somalii sprzyjają Erytrea i Sudan. Jagielski zauważa, że nawet uważana za jedną z najsilniejszych w Afryce – licząca ponad 100 tys. żołnierzy – armia etiopska nie poradziłaby sobie w walce na kilka frontów. Islamiści już zapowiadają, że wojna będzie długa, natomiast premier Zenawi zapewnia, że uwolnienie Somalii od talibów zajmie ok. kilku tygodni. Mając wsparcie Ameryki może liczyć na szybki sukces, ale musi bardzo uważać – na co zwracają uwagę eksperci wojskowi – na ataki na rozciągnięte do granic możliwości linie zaopatrzeniowe. Somalia może stać się nowym Afganistanem – wylęgarnią terroryzmu – ale nie wiadomo do końca, czy nowy porządek, zaprowadzany przez islamistów, nie zapewniłby większej stabilności niż próba wyłonienia kolejnego rządu. Somalia pozostaje w stanie chaosu i anarchii od 1991 roku i obalenia dyktatora Mohammeda Siada Barre i niewiele znaków na niebie i ziemi wskazuje, że wkrótce zostanie zaprowadzony w niej ład i porządek. Pokój przyniesiony na etiopskich bagnetach nie ma większych szans na przetrwanie z powodu historycznych animozji między Somalią a Etiopią. Skutki interwencji wydają się w tej chwili trudne do przewidzenia.

Rzeczpospolita

Przez Święta najważniejsze wydarzenia miały miejsce w krajach i regionach, które mnie najbardziej interesują, dzięki czemu jest o czym pisać. Rzeczpospolita donosi o możliwym spotkaniu przywódców dwóch zwaśnionych palestyńskich ruchów – Hamasu i Fatahu, którzy mieliby porozmawiać na neutralnym gruncie – w Jordanii. Prezydent Abbas i premier Hanije przy udziale króla Abdullaha II mają zapobiec narastającemu konfliktowi między stronnikami dwóch głównych sił politycznych, który przeradza się stopniowo w wojnę domową. Atmosfera zagęszczała się od kilku miesięcy, ale iskrą wysadzającą beczkę prochu były słowa prezydenta Mahmuda Abbasa o przeprowadzeniu nowych wyborów parlamentarnych w przyszłym roku. Premier Hanije i jego Hamas kategorycznie odrzuciły słowa prezydenta, który – może i słusznie – liczy na to, że w nowej elekcji Fatah osiągnie przewagę nad obecnie rządzącymi radykałami z Hamasu. Wtedy możliwe będzie przywrócenie zamrożonych obecnie dotacji od USA i UE, co rujnuje budżet Autonomii. Plan Abbasa poparły Wielka Brytania oraz Stany Zjednoczone, a ciepło wypowiedziały się o nim także władze Egiptu oraz Izraela. Ten ostatni czyni wiele, aby wzmocnić ugodowego Abbasa i ustami premiera Olmerta zapowiedział zniesienie kilkudziesięciu blokad drogowych na okupowanym Zachodnim Brzegu Jordanu oraz uwolnienie kilkuset z ok. 8 tys. przetrzymywanych więźniów. Inicjatywę spotkania dwóch liderów skłóconych obozów optymistycznie powitali także komentatorzy. Większość z nich uważa, że wszystkie kłopoty Bliskiego Wschodu udałoby się załatwić, gdyby Izrael doszedł do porozumienia z Autonomią Palestyńską. Do tego jeszcze daleka droga, a rozmowy Abbasa z Hanije, przynajmniej te najbliższe, nie przyniosą żadnego znaczącego przełomu. Obaj przywódcy nie mogą wycofać się ze swoich kategorycznych i twardych pozycji, gdyż wtedy straciliby twarz. Dopóki jeden z nich nie wymyśli wiarygodnej wymówki, sytuacja nie ulegnie zmianie.

Już 11 lutego odbędą się wybory prezydenckie w Turkmenistanie, który nadal jest pogrążony w żałobie po śmierci Turkmenbaszy Saparmurada Nijazowa. W szranki stanie sześciu kandydatów wyłonionych przez Radę Ludową, która złamała jeden zapis konstytucji, aby dopuścić jednego z kandydatów do startu w wyborach. Opozycja łudzi się, że Rada dopuści jeszcze przynajmniej jednego – należącego do jej szeregów – kandydata, ale jest to mało prawdopodobne. Skoro bowiem nie wpuszczono nawet liderów tzw. opozycji (w rzeczywistości są to politycy, którzy w jakiś sposób narazili się Turkmenbaszy), to tym bardziej żaden z nich nie będzie mógł wziąć udziału w elekcji. Kto wygra? Nie wiadomo. Czarnym koniem jest Akmurad Redżepow, szef ochrony zmarłego przywódcy. Podobno już trwają czystki wśród „nieprawomyślnych” urzędników, którzy nie chcą się podporządkować tworzącej się „rządzącej klice”. Ktokolwiek nie zwycięży, najpewniej nie nastąpi znaczące złagodzenie kursu wobec społeczeństwa a quasi-dyktatorski styl rządzenia zostanie utrzymany.

Dziennik

Tradycyjnie – jak praktycznie w każdym przeglądzie – należy poświęcić parę słów Rosji. Oczywiście będą one dotyczyć kwestii gazu, bardzo „gorących” i „popularnych” w okresie zimowym. Gazprom zapowiada bowiem, że od 1 stycznia odetnie dostawy surowca na Białoruś, gdyż Mińsk sprzeciwia się podpisaniu umów zawierających drastyczne podwyżki cen – z 47$ do 200$ za 1000 metrów sześciennych oraz nie chce zgodzić się na przekazanie koncernowi 50% udziałów w białoruskim operatorze gazociągów – Biełtransgazie. W sumie, żadne nowości, gdyż informacje na ten temat pojawiają się co najmniej od miesiąca. Kiedy jednak wszystkie spotkania białoruskich oficjeli, z prezydentem Łukaszenką na czele, z przedstawicielami Gazpromu zakończyły się fiaskiem, sytuacja staje się coraz poważniejsza. Rosjanie już rok temu zakręcili kurek Ukrainie w styczniu, co uderzyło także w Polskę i kilka innych państw Unii Europejskiej. Odłączenie dostaw gazu na Białoruś będzie miała podobne konsekwencje. Co prawda Niemcy i Polska informują, że mają zmagazynowane ogromne ilości gazu, to brak stałych dostaw na pewno odbije się na odbiorcach. Rok temu zakłóciło to m.in. pracę zakładów chemicznych. Analityk rynków surowcowych Maciej Piasecki powiedział dzisiaj w Radiu TOK FM, że Rosjanie raczej tylko straszą Białoruś, ale nie zdecydują się na drastyczne kroki, gdyż nie chcą zrazić do siebie Białorusinów. Czy mamy więc do czynienia z rytualnymi pohukiwaniami rozeźlonego rosyjskiego niedźwiedzia, których tak naprawdę wcale nie należy się bać? Mamy jeszcze kilka dni, aby się o tym przekonać.

Pozostając w tematyce gazowej, należy wspomnieć o istotnym kontrakcie jaki zawarła Gruzja z Turcją. W myśl podpisanej umowy, Tbilisi zakupi w Turcji blisko 800 milionów sześciennych gazu rocznie – czyli ok. połowy swojego zapotrzebowania. W ten sposób Gruzini pokazują Kremlowi, że podwyższenie cen na ten surowiec nie spowoduje zmiany ich polityki zagranicznej. Gaz z Turcji będzie z pewnością tańszy niż ten, który Gruzja sprowadza z Rosji – za 235$ za 1000 m3. Gazpromowi pogroził także Azerbejdżan, w którym odkryto nowe pokłady gazu (tak duże, że będzie on także eksportowany do krajów sąsiednich). Prezydent Ilham Alijew zażądał zaprzestania ekonomicznego szantażu jego kraju, któremu Gazprom też chce podwyższać ceny gazu. Jak się okazuje, szantaż Moskwy nie wymusza wcale spokornienia szantażowanych. Rosja zaczyna tracić bliską zagranicę, a swoją polityką tylko przyspiesza ten proces. Niestety dla Rosji, przywódcy na Kremlu wcale nie zamierzają polityki zmieniać.

Na koniec krótka informacja z Japonii. Tokio podobno szykuje się do wyprodukowania swojej pierwszej bomby atomowej. Tak można rozumieć doniesienia z tego kraju informujące ile dokładnie czasu potrzeba na dokończenie procesu tworzenia bomby A. Niektórzy eksperci są sceptyczni, gdyż Japonia posiada wszystkie niezbędne technologie i mogłaby – ich zdaniem – stworzyć bombę w kilka miesięcy, maksymalnie w rok. Raport opublikowany przez „Sankei Shimbun” mówi, że zajęłoby to Japończykom 2-3 lata, pochłonęło 2-3 mld $ i aby tego dokonać, należałoby zatrudnić kilkuset inżynierów. Podobno sam premier Abe jest zwolennikiem posiadania przez jego kraj bomby atomowej i – jak wywodzą zwolennicy uzbrojenia kraju w tę broń – nie zabrania tego pacyfistyczna konstytucja. Konstytucję i tak czekają najpewniej zmiany, więc można by się nią nie przejmować. Pesymiści wieszczą kolejną militaryzację Japonii i nowy wyścig zbrojeń w regionie. Tym bardziej, że Korea Płd. także może w krótkim czasie stworzyć własną bombę. Rządząca w Tokio prawica rozważa zmiany konstytucyjne, ostatnio podniosła rangę Agencji Obrony (sprawującą kontrolę nad liczącymi 240 tys. żołnierzy Siłami Samoobrony – tak nazywa się japońska armia) do Ministerstwa Obrony Narodowej, ale mało prawdopodobne jest rozpoczęcie zbrojeń atomowych. Przynajmniej dopóki Tokio nie przekona się, czy Korea Płn. rzeczywiście jest w posiadaniu takiej broni. Wydaje się także, że bez błogosławieństwa USA Japonia nie mogłaby się zdecydować na taki krok, choć – z drugiej strony – nie jest pewne, czy Waszyngton mocno by się takiemu posunięciu sprzeciwiał. Amerykanie nie mają bowiem wierniejszego niż Japonia sojusznika w regionie, a wobec rosnącej potęgi ChRL oraz wspieranej przez Pekin Korei Płn., uzbrojenie Tokio w broń A ma sens i poważne zalety. Jest to jednak – moim zdaniem – pieśń przyszłości.

Share Button