Samotność idealisty. Jak nudny szef FBI James Comey stał się wrogiem nr 1 Donalda Trumpa?

Wspomnienia Jamesa Comey’a – A Higher Loyalty: Truth, Lies, and Leadership – już w pierwszym tygodniu pobiły trzykrotnie rekord sprzedaży słynnej Fire and Fury. Zwolnienie dyrektora FBI przez prezydenta Trumpa było szokiem dla całej klasy politycznej Waszyngtonu. Nie mniejszym dla samego zainteresowanego, który o fakcie dowiedział się z paska na ekranie telewizji informacyjnej. Całości dopełnił tweet prezydenta, że dla Comey’a „lepiej żeby nie było żadnych nagrań z ich rozmów”. Nie wiadomo czy była to bardziej groźba czy prośba, stąd były dyrektor FBI zdecydował się napisać, jak te rozmowy naprawdę wyglądały.

A zaczęło się od tytułowego żądania prezydenta – lojalności (I need loyalty, I expect loyalty). Po raz pierwszy szefowi FBI zapaliła się wtedy lampka ostrzegawcza. Odpowiedział, że jako przedstawiciel organów ścigania nie może obiecać lojalności – obiecał uczciwość. Kolejnym sygnałem do alarmu był moment gdy prezydent wyprosił z Gabinetu Owalnego wiceprezydenta i swoich doradców, i w rozmowie w cztery oczy poprosił o „odpuszczenie” sprawy generała Flynna. Bliski współpracownik prezydenta, szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego w rozmowie z agentami federalnymi skłamał, że w czasie kampanii wyborczej nie prowadził rozmów z Rosjanami. FBI zdecydowało się postawić mu zarzuty. Prezydent uznał to za krzywdzące i zdecydował, że trzeba coś z tym zrobić. Ta prośba zaszokowała Comey’a, ponieważ jak pisze sam autor – gdyby odwrócić sytuację i takie słowa padłyby z ust hipotetycznej prezydent Hillary Clinton – Republikanie już zwoływaliby komisję śledczą ws. nielegalnych nacisków.

Comey w rozmowach z prezydentem spotkał się ze stylem, jakiego nie zaobserwował ani u B. Obamy, ani u G. W. Busha. Żaden z poprzedników nie prosił go nigdy o interwencje w sprawach swoich ludzi. Co więcej, każdy z nich oddzielał policy od politics. Donald Trump był pierwszym, który przy dyrektorze FBI rozmawiał ze swoimi współpracownikami o tym jak spinować w mediach sprawy, które były mu referowane. Był też pierwszym, u którego szef FBI zauważył – jak przystało na zwierzchnika śledczych – mijanie się z prawdą, i to w czasie jednej rozmowy. Prezydent Trump potrafił rozpocząć spotkanie mówiąc, że nie informował o nim nawet szefa własnej kancelarii, by na koniec rozmowy powiedzieć że liczy na dyskrecję bo o rozmowie prezydent-szef FBI wie tylko szef jego kancelarii…

Jak widać otrzymujemy wspomnienia pisane w zasadzie na gorąco, na podstawie notatek ze spotkań w Białym Domu. Nie ma w nich oczywiście informacji tajnych – jest jednak wiele obserwacji na temat prezydenta Trumpa oraz relacji organy ścigania-władza wykonawcza. Tego, jak powinny wyglądać, a jakie były w rzeczywistości. Comey jest osobą, dla której bardzo liczy się prawość – co lepiej oddaje amerykańskie słowo integrity. A poczucie praworządności zrodziło w nim traumatyczne przeżycie z czasów młodości, gdy wraz z bratem zostali napadnięci przez uzbrojonego przestępcę. 

To właśnie integrity kazała szefowi FBI prowadzić dochodzenie ws. e-maili Hillary Clinton, a po pojawieniu się nowych dowodów, 10 dni przed wyborami je wznowić. Za to znienawidzili go Demokraci, a niedoszła pierwsza kobieta-prezydent USA uznała za przyczynę porażki. Republikanie i 45. prezydent USA znienawidzili go natomiast za to, że nie „wygasił” śledztw ws. wpływu Rosjan na wybory oraz kontaktów otoczenia Trumpa z agentami obcych wpływów. Poszczególne rozdziały pokazują, jak działalność szefa FBI, w zasadzie krok po kroku, doprowadziła go do pozostania bez sojuszników w Waszyngtonie. Doszło do tego, że na spotkaniach w Białym Domu czy niejawnych naradach kierownictwa Kongresu ludzie wszystkich opcji politycznych przestali się z nim nawet witać. Taka była cena jego niezależności.

W książce szeroko tłumaczy powody swoich decyzji i przypomina konteksty w jakich były podejmowane. Jak sam zauważa – działał ze świadomością, że prezydentem na 99% będzie Hillary Clinton. Nie chciał żeby było to brudne zwycięstwo, żeby nowej prezydent zarzucano działalność przestępczą, krytą przez FBI. Uznał że prawdziwą tragedią byłoby podważenie roli instytucji, którą kierował. Szczegółowo opisuje problemy z jakimi przy tej sprawie się spotkał, gdy przyszło mu np. wybierać między tajemnicą adwokacką prawników Hillary Clinton, a koniecznością przeszukania ich laptopów w poszukiwaniu zaginionych maili. A to tylko jeden z wielu przykładów.  

Powiedzieć, że szef FBI pracuje pod olbrzymią presją to nie powiedzieć nic. Już na pierwszym spotkaniu po otrzymaniu nominacji usłyszał od szefa NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego) o programie masowej inwigilacji. Z krótkim komentarzem:  dobrze, że ty też o tym wiesz, nie będę sam siedział przy zielonym stoliku. Szef NSA miał na myśli przesłuchania w Kongresie, które mają miejsce zawsze, gdy służby „zawalą” albo coś się wyda. Cały program ujawnił kilka miesięcy później Edward Snowden, a Comey nie uniknął zielonego stolika.  

Mimo takich historii, wspomnienia Comey’a to nie jest sensacyjny zapis pracy służb. Raczej obraz samotnego człowieka, który musi godzić wyznawane ideały z przygnębiającą rzeczywistością. Czy mu się to udało? Odpowiedź uzyskamy chyba dopiero z perspektywy czasu.

Dariusz Pruchniewski, czytelnik Bloga Dyplomacja

Share Button