Na łamach dzisiejszego Washington Post Fred Hiatt przedstawia meandry relacji pomiędzy Chinami a Koreą Północną, dochodząc do konkluzji, iż wiara w moc sprawczą Hu Jintao w kwestii postępowania Kim Dzong Ila – jaką pokłada w chińskim przywódcy Barack Obama – jest pozbawiona oparcia w faktach.
Ciepłe powitanie Kima
Drogi Przywódca gułagu zwanego Koreą Północną odbył niedawno wizytę w Chinach, podczas której spotkał się z prezydentem Hu, który powitał Kima wystawnym balem na jego cześć. Wszystko działo zaledwie tygodnie po zadziwiającym zatonięciu południowokoreańskiego okrętu wojennego w pobliżu wód należących do Północy. Choć władze w Seulu robią co mogą, aby powstrzymać oskarżenia pod adresem Phenianu, kolejne wyniki śledztwa (m.in. przyczyna tragedii jest na pewno zewnętrzna) wskazują na to, że okręt został przez Koreę Północną zatopiony. W normalnych warunkach takie działanie kwalifikowałoby się jako casus belli.
Kim wywiózł z Chin obietnice pomocy żywnościowej i finansowej, jednak nie ustąpił (ciekawe, czy gospodarze w ogóle na to naciskali) w kwestii zbrojeń nuklearnych oraz działań podnoszących napięcie na Półwyspie Koreańskim. Jak pisałem w ubiegłym roku, relacja patron-klient, a z taką mamy do czynienia w przypadku Chin i Korei Północnej, wcale nie ustawia patrona w pozycji dominującej. Mimo ogromnej przewagi w posiadanych zasobach sensu largo, patron ma bardzo często trudności z wyegzekwowaniem ustępstw od znacznie słabszego przecież klienta. Zadziwiający stan rzeczy świetnie opisał prof. Stephen M. Walt w książce „The Origins of Alliances” [czytaj całą książkę za darmo].
Dlaczego patron ma niewielki wpływ na klienta?
Jako główne powody trudności z uzyskaniem koncesji ze strony klienta Walt wskazał asymetrię motywacji, istnienie alternatywnych patronów oraz poczucie zagrożenia. Pierwszy powód wymaga osobnego omówienia, natomiast pozostałe są oczywiste – Korea może zwrócić się do Rosji, nie obawia się również o własne bezpieczeństwo. Posiada przecież potężną armię (przy wielu uwagach do jej możliwości bojowych, stanu wyposażenia i morale żołnierzy) oraz głowice jądrowe. Phenian nie musi się obawiać o przetrwanie i zdaje sobie sprawę z tego, iż szanse że zostanie zaatakowany przez Stany Zjednoczone, Japonię czy sąsiada z Południa są niemalże zerowe.
Osobnego omówienia wymaga czynnik asymetrii motywacji. Po stronie Korei Północnej jest jasne, że posiadanie atomowego odstraszacza stanowi najlepsze zabezpieczenie przetrwania reżimu w obliczu nieprzyjaznego środowiska zewnętrznego. Od wewnątrz natomiast niezbędne są środki na utrzymanie rozbudowanego aparatu wojskowo-policyjnego, zapewniającego pacyfikację wszelkich przejawów sprzeciwu wobec władzy. Ciekawie robi się natomiast po stronie Chin, które – jak widać – nie nadały problemowi Korei Północnej wysokiego priorytetu. Pekinowi na rękę jest status quo, który wymusza zaangażowanie USA oraz Japonii, a także zachęca Koreę Południową do nawiązania bliższych relacji z Chinami.
Chiny akceptują status quo
Z punktu widzenia Chin jako globalnego aktora, poklepywanie po plecach Kim Dzong Ila po zatopieniu przez Północ okrętu wojennego Południa nie tworzy korzystnego obrazu Państwa Środka. Chiny nie jawią się jako odpowiedzialna potęga. Z jednej strony raczej nie mogą wymóc na Kimie ustępstw, których spodziewają się Stany Zjednoczone, z drugiej jednak nie widać, aby specjalnie zależało im na uspokojeniu sytuacji na Półwyspie Koreańskim. Analogicznie dzieje się zresztą w przypadku Rosji i Iranu.
Należy więc podzielić konkluzję Freda Hiatta z Washington Post, który na zakończenie swojego tekstu stwierdza, iż Obama musi czuć się zasmucony rozwojem wydarzeń. Ani Rosja, na którą liczył w sprawie irańskiego programu nuklearnego, ani Chiny, na które liczył w kwestii Korei Północnej, nie czują potrzeby (po części nie mają też odpowiedniej siły nacisku), aby spełnić postulaty amerykańskiego prezydenta. I to mimo wielu gestów i działań, które Obama wykonał w kierunku władz w Moskwie i w Pekinie.
Piotr Wołejko