Refleksje po urlopie

Koniec urlopu idealnie zsynchronizował się w moim przypadku z zakończeniem Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Szczęśliwie udało się obejrzeć kluczowe mecze siatkarskie i koszykarskie, a nawet pojedynek o Superpuchar Niemiec. Wyjazdy urlopowe uznaję za udane, akumulatory za naładowane, więc można spokojnie wracać do pracy. Również na Dyplomacji.

Krótko o igrzyskach

Wbrew medialnemu malkontenctwu, nie uważam, aby 10 medali zdobytych przez polskich sportowców na IO było klęską czy wielką porażką. Taki jest poziom naszego sportu. Przez blisko połowę imprezy obawiałem się, czy srebro Sylwii Bogackiej (pamięta ktoś, bez sprawdzania w wyszukiwarce, w jakiej dyscyplinie go zdobyła?) nie będzie jedynym medalem w biało-czerwonych barwach. Piękną odpowiedź na to pytanie udzielili Tomasz Majewski (obronił tytuł z Pekinu) i ciężarowiec Adrian Zieliński. Ujmujące były też losy wioślarek, gdyż jedna z nich cierpi na poważne dolegliwości kręgosłupa i po wyścigu, zakończonym na 3. pozycji, zasłabła z bólu i zmęczenia, a po medal jechała na wózku inwalidzkim.

Wielu sportowców oskarża się o to, szczęśliwie nie tylko w naszym kraju (głośno było chociażby o podobnych zarzutach w Austrii), że do Wielkiej Brytanii wybrali się w celach turystycznych. Może dotyczyło to pewnej niewielkiej grupy zawodników, lecz generalnie taki zarzut jest bardzo nie fair. W kilku przypadkach do medalu zabrakło ułamków sekund, odrobiny szczęścia czy formy danego dnia. Każdy chce rywalizować, i jeśli spełnił odgórnie ustalone minima, trzeba mu to umożliwić. Może poprzeczka była zawieszona zbyt nisko? W każdym razie, dziś każdy zna się na sporcie, trenowaniu, finansowaniu i organizacji sportu. Najlepiej będzie posłuchać samych sportowców. Dowiadujemy się od nich wielu nieprzyjemnych rzeczy.

Gorąco w Egipcie

Niemniej nie samym sportem żyliśmy w ostatnich tygodniach. Igrzyska przeszły do historii, podobnie jak rządy marszałka Husajna Tantawiego w Egipcie. Nowy prezydent tego kraju, wywodzący się z Bractwa Muzułmańskiego Mohamed Morsi, coraz odważniej poczyna sobie na najwyższym stanowisku. Wykorzystał pretekst, jakim był tragiczny atak islamistów na posterunek wojskowy na Synaju (16 zabitych żołnierzy) i strącił głowy czołowych oficerów – Tantawiego właśnie (dotychczas szefa Najwyższej Rady Wojskowej, de facto rządzącej krajem od upadku Hosniego Mubaraka), szefa sztabu egipskiej armii czy szefa wywiadu i gubernatora prowincji Synaj. Na półwyspie od wielu miesięcy nasilają się niepokoje, przejawiające się w agresji skierowanej przeciwko egipskim siłom bezpieczeństwa.

Oprócz czystki w wojsku Morsi zapowiedział unieważnienie dekretu rady wojskowej, który został wydany tuż przed ogłoszeniem wyników wyborów prezydenckich, a w którym wojskowi poważnie ograniczyli uprawnienia prezydenta. Natychmiast pojawia się pytanie, na jakiej podstawie prawnej prezydent sam unieważni dekret ograniczający jego uprawnienia i je sobie poszerzy. Kiedy do gry wejdą sędziowie, którzy wielokrotnie przestrzegali Morsiego, aby poruszał się w wyznaczonych granicach prawa? Jednak granice te są dość płynne, cały czas trwa ich wytyczanie.

Mgła wojny spowija walkę na szczytach władzy

Jak rozumieć odwołanie Tantawiego i przynajmniej teoretyczny wzrost siły Morsiego, a za nim Bractwa Muzułmańskiego? Czy jest to próba przejęcia państwa przez islamistów, jak obawia się część ekspertów? A może to tylko kolejny etap tarć pomiędzy armią a Bractwem, w których chodzi o dokonanie podziału stref wpływów i, jako efekt końcowy, stworzenie nowego układu sił? Kolejna opcja to realizacja układu pomiędzy Bractwem a wojskiem, o zawarciu którego sporo mówiło się w ostatnich miesiącach, dotyczącego podziału władzy w nowym rozdaniu, już bez Mubaraka. Tantawi i kilku generałów mogło zostać poświęconych (symbolicznie), aby zakulisowe ustalenia zostały przypieczętowane i weszły w życie.

Na razie pozostają nam tylko spekulacje, gdyż sytuacja jest – moje ulubione określenia z medialnej nowomowy – płynna i dynamiczna. To samo dotyczy Syrii, gdzie przed i po moim urlopie trwają walki pomiędzy rebeliantami a siłami reżimu Assada. Im dłużej dyktator nie może pokonać rebelii, tym słabną jego szanse na ostateczne pełne zwycięstwo. Pojawia się jednak obawa, iż Assad prędzej podpali Syrię i zamieni ją w drugi Liban, tworząc kocioł wojny etniczno-religijnej, niż odda władzę i uda się np. do Iranu.

Atak na Iran, ziew…

Sam Iran nadal znajduje się na celowniku Izraela, który aż pali się do zamienienia w gruzy irańskich instalacji nuklearnych. Jeśli Szymon Peres mówi, iż Iran zamierza zgotować Izraelowi drugi Holocaust, to sprawa jest naprawdę poważna. Izraelczycy wiedzą, że Barack Obama nie popiera akcji militarnej, a ew. nowemu prezydentowi z obozu republikanów Mittowi Romneyowi nie będzie łatwo podjąć decyzji o ataku w pierwszych miesiącach swojej prezydentury. Jako uważny obserwator „sprawy irańskiej” słyszę o nalotach już od tak długiego czasu, że na samą wzmiankę o ataku dostaję mdłości. Nie można niestety wykluczyć, że Izraelczykom puszczą wreszcie nerwy, chociaż to oni sami się nakręcają. Nie ma zbyt wielu racjonalnych podstaw do zaatakowania Iranu. Na tej samej zasadzie można by uderzyć natychmiast na jeszcze kilka innych państw.

Mocarstwo Indie? Dobry żart.

Na koniec pierwszego powakacyjnego wpisu dwie krótkie refleksje. Pierwsza dotyczy awarii prądu w Indiach, w efekcie której ponad pół miliarda ludzi nie miało dostępu do elektryczności, pokazała jak wiele ten kraj musi jeszcze nadrobić, aby myśleć o byciu globalną potęgą. W ciągu krótkiej chwili marzenia o decydowaniu o sprawach światowych zgasły i rozsypały się niczym domek z kart.

Romney-Ryan na pohybel Obamie

Druga to uwaga do wyboru kandydata na wiceprezydenta przez Mitta Romneya. Jego partnerem w duecie walczącym o Biały Dom w listopadzie będzie kongresman Paul Ryan, ulubieniec Tea Party, rzekomo specjalista od budżetu i finansów. Może jest bardziej wygadany i ma większe doświadczenie w Kongresie od swoich kolegów (aktualnie jest szefem komisji budżetowej), lecz jego ortodoksyjne poglądy na deficyt i jego zmniejszenie trudno uznać za popularne. Ryan jest bowiem zwolennikiem doktryny „niech nie będzie niczego” – chce drastycznie obniżyć wydatki federalne, podwyższyć nakłady na armię i obniżyć podatki dla najbogatszych.

Obawiam się, że nie takiej odpowiedzi na problemy ekonomiczne szukają miliony Amerykanów. Nie chodzi im na pewno o to, aby nie mieli emerytur, nie mogli liczyć na wsparcie socjalne i opiekę zdrowotną, a także o to, by bogatszym było jeszcze lepiej. John McCain też szukał wsparcia konserwatywnej bazy partii republikańskiej w wyborze Sary Palin i niespecjalnie na tym zyskał. Ryan może być podobnym balastem dla Romneya, kandydata jednak bliższego centrum (podobnie jak McCain w 2008 r.).

Piotr Wołejko

Share Button