„Referendum” w Katalonii i reakcja Madrytu

Brzydkie obrazki z Katalonii, gdzie zacietrzewienie i pogarda dla państwa prawa doprowadziły do tego, że kilkaset osób zostało rannych. Jako wielki fan Barcelony – wielbiciel miasta i klubu – jest mi niezmiernie przykro patrzeć na to, co dzieje się dziś w tym mieście i całym regionie. Niestety, nie mogę stanąć po stronie liderów politycznych strony katalońskiej. To oni sprowadzili, w swoim interesie, pałki i gumowe kule na swoich współobywateli. Rząd w Madrycie, który ma wiele za uszami – głównie w postaci dość ograniczonej woli prowadzenia dialogu z Katalończykami – jest dziś obrońcą państwa i demokracji.
Tak zwane referendum nie ma żadnych podstaw prawnych. To zwykła hucpa, która doczekała się reakcji hiszpańskiego Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał, jak żaden sąd, nie posiada „dywizji”, które wprowadzą w życie jego orzeczenia. Skoro autonomiczny rząd Katalonii postanowił zlekceważyć wyrok i prawo hiszpańskie, rząd w Madrycie musiał temu zapobiec.
Z tej sytuacji nie było dobrego wyjścia. Jeśli Madryt pozwoliłby na referendum, przed całym światem – a przede wszystkim przed swoimi obywatelami – godziłby się na jawne łamanie prawa. To prosta droga do anarchii. Użycie policji zawsze kończy się tak, jak widzimy to dziś. Komuś puszczą nerwy, ktoś chce się wykazać, ktoś inny będzie prowokował i doczeka się reakcji. Każda sytuacja jest inna i nie można wrzucać ich do jednego worka.
Władze Katalonii powinny zrezygnować z „referendum” i naciskać na Madryt, by usiąść do rozmów. Choć naprawdę ciężko wskazać na możliwe pola ustępstw Madrytu, gdyż Katalonia cieszy się bardzo daleko idącą autonomią. Zawsze jednak można rozmawiać. Niestety, katalońskie władze do samego końca wspierały hucpiarskie głosowanie. Pełna odpowiedzialność za dzisiejsze wydarzenia spoczywa na liderze katalońskiego rządu – Carlesie Puidgemoncie. Smutne jest to, że na całym świecie większość ludzi oprze się na przekazie z social media, gdzie „biedni” Katalończycy są pałowani przez „złych” faszystów z Madrytu. Na taki obrót zdarzeń grał Puidgemont i jego skrajni nacjonaliści. Jednym ruchem – utrzymaniem nielegalnego głosowania – wyrzucił poza nawias polityki pokaźną grupę Katalończyków o umiarkowanych poglądach. Teraz nie wypada nie wspierać Puidgemonta i niepodległej Katalonii. Będzie to odbierane jako zdrada.
Choć wydaje się, że nie ma powrotu do jakichkolwiek rozmów, to mało prawdopodobne jest też to, by Madryt – po użyciu policji w ten weekend – zgodził się na ewentualną secesję, którą – jak należy oczekiwać – ogłosi Puidgemont po „podliczeniu” wyników „referendum”. „Podliczeniu”, bo z powodu działań Madrytu „głosowanie” to cyrk na kółkach. Nie wiadomo kto, gdzie i na jakich kartach do głosowania oddawał głos. Katalońskie „referendum” może stanąć pod względem wiarygodności głosowania w szranki z „wyborami” w Donbasie.
Na koniec wypada zaapelować do domorosłych fanów niepodległej Katalonii o nieco dystansu oraz zastanowienia. Wczoraj Szkocja (na razie przegrała referendum niepodległościowe), dziś Katalonia, jutro Kraj Basków, a po jutrze, kto wie, może Śląsk? Tego właśnie chcemy? Pogrążenia się w bardzo wąskich nacjonalizmach?
Piotr Wołejko
Share Button