Przyszłość w dronach? Rzecz o samolotach bezzałogowych

Gdyby ktoś zapadł w śpiączkę 15 lat temu i dziś, po przebudzeniu, zapytał o wydarzenia i trendy, które najlepiej charakteryzują półtorej dekady XXI w., to wymienilibyśmy (kolejność przypadkowa): eskalację terroryzmu, rozwój Internetu i przenoszenie do sieci kolejnych dziedzin życia, wzrost Chin do roli globalnego numeru 2, poszerzenie Unii Europejskiej do niemal 30 państw. A czy wspomnielibyśmy o dynamicznie rosnącej flocie samolotów bezzałogowych? Ja z pewnością tak. A Wy?

Bezprecedensowy w historii lotnictwa rozwój technologii samolotów bezzałogowych (tzw. dronów) to bez wątpienia jeden z symboli XXI wieku. Sama idea nie jest nowa, już sto lat temu próbowano wprowadzić na wyposażenie sił zbrojnych różne rodzaje bezzałogowców (balonów i samolotów) – lecz bez większego powodzenia. Podczas II wojny światowej temat dronów powrócił, jednak i wtedy nie udało się pokonać problemów dyskwalifikujących tego rodzaju maszyny. Główne dotyczyły oczywiście sterowania i zasięgu. Wydawało się, że drony to ślepa uliczka lotnictwa, do której nikt już nie będzie wracał. Skąd zatem ich renesans kilka dekad później? Na właściwą odpowiedź składają się:

  • strategia wojskowa;
  • pasja, talent, determinacja i wizjonerstwo wybitnych jednostek;
  • chęć minimalizacji ryzyka dla żołnierzy i drogiego sprzętu (ostatnie można traktować dziś już z dużą dozą ironii);
  • efekt „wow”, jaki wywołuje dostęp do transmisji wideo z drona znajdującego się w powietrzu.

Na koniec należy dołożyć wyjątkową sytuację i przeciwnika, z jakim przyszło zmagać się Stanom Zjednoczonym po zamachach terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Pora rozebrać wymienione wyżej czynniki na części pierwsze.

Dominująca rola lotnictwa wojskowego

Odkąd samoloty stały się częścią sił zbrojnych było jasne, że ich rola będzie istotna. Wraz z rozwojem technologii możliwe stawało się zadawanie przeciwnikowi coraz większych szkód z coraz większej odległości. Niektórzy, jak włoski generał Giulio Douhet (teoretyk sił powietrznych i lotniczy odpowiednik amerykańskiego admirała Alfreda Thayera Mahana), wieścili dominującą rolę lotnictwa podczas działań wojennych. W szczególności zaś, o czym Douhet napisał w książce pod wymownym tytułem „Command of the Air” [PDF], dominującą rolę miały odgrywać bombardowania strategiczne. Zdaniem Douheta bombowce strategiczne zapewniały nie tylko panowanie w powietrzu, lecz także na ziemi – mogły niszczyć wszelkie cele naziemne, zarówno wojskowe, jak i cywilne (Włoch poświęcił w swoich licznych pracach sporo miejsca atakom wymierzonym w ludność oraz infrastrukturę cywilną). W ten sposób Douhet i jego następcy w siłach powietrznych, które wyodrębniały się ze struktur sił zbrojnych jako oddzielny rodzaj wojsk, niejednokrotnie wręcz ślepo wierzyli i wierzą w to, że lotnictwo może pełnić główną, a wyłącznie wspierającą rolę podczas konwencjonalnego konfliktu zbrojnego.

Powyższe zastrzeżenie dotyczące „ślepej wiary” w potęgę lotnictwa jest niezbędne, gdyż dekady po II wojnie światowej przyniosły liczne kampanie wojskowe, podczas których próbowano realizować koncepcje zbliżone do tych Douheta. Mianowicie próbowano stosować się do teorii o dominującej roli lotnictwa. Efekty stosowania takiego podejścia zazwyczaj były opłakane, tzn. zakładane cele nie były osiągane, a intensyfikacja działań powietrznych nie zbliżała atakującego do realizacji celów. Najlepszym przykładem klęski takiego podejścia jest wojna w Indochinach, przez pomyłkę tylko zwana wojną w Wietnamie. Pomyłka to oczywiście niedopowiedzenie z mojej strony – otóż oficjalnie wojna toczyła się tylko w Wietnamie, lecz działania bojowe na wielką skalę – w szczególności w powietrzu – toczyły się także w Laosie i Kambodży. Amerykanie, pomimo zrzucenia kilkakrotnie większej ilości bomb (także pod względem tonażu) niż podczas II wojny światowej spadło na Niemcy, nie potrafili powstrzymać wojsk i partyzantki z Północnego Wietnamu, ani przerwać dostaw płynących szerokim strumieniem przez tzw. szlak Ho Chi Minha.

Oczywiście można znaleźć także przykłady konfliktów, w których użycie lotnictwa pozwoliło de facto wygrać kampanię bez angażowania sił lądowych. Było tak chociażby pod koniec ubiegłego wieku na Bałkanach, gdy dwukrotne interwencje lotnictwa NATO skłaniały siły serbskie do wstrzymania walki (w głównej mierze do zaprzestania prowadzenia czystek etnicznych). Wspomnienie o Indochinach oraz Bałkanach jest nieprzypadkowe, gdyż oba te odległe od siebie regiony odegrały istotną rolę w rozwoju dronów.

Wojna high-tech

Ciągnący się przez lata konflikt w Indochinach posłużył Amerykanom do sprawdzenia granic kreatywności i technologii. Prowadząc operację o kryptonimie Igloo White – polegającą na zrzuceniu w okolicach szlaku Ho Chi Minha tysięcy czujników, które miały przekazywać informacje o ruchach wrogich sił i umożliwiającą zaatakowanie ich z powietrza. Mówiąc krótko, chodziło o automatyzację prowadzenia działań wojennych, zwiększenie udziału technologii i zmniejszenie ryzyka dla żołnierzy (czujniki zamiast obserwacji prowadzonej m.in. przez Kruki). Czujniki miały wychwytywać ruch, dźwięk, a nawet… mocz, naprowadzając znajdujące się w powietrzu bombowce na cel. Rolę dronów zwiadowczych pełnili piloci (tzw. FACs – forward air controllers), którzy obserwowali dżunglę przy użyciu własnych oczu (brzmi nieprawdopodobnie w dzisiejszych czasach, prawda?) i wskazywali bombowcom cele podając ich koordynanty bądź wystrzeliwując flary.

Robota wspomnianych wyżej FACs była niebezpieczna, a wielu spośród nich zginęło podczas pełnienia misji. Zwiad lotniczy był, jest i będzie potrzebny – nie musi jednak być aż tak kosztowny. Ta idea stała za wprowadzeniem dronów do służby w siłach zbrojnych oraz agencjach wywiadowczych. Ta idea stała za wykorzystaniem Predatora podczas wojen na Bałkanach, gdzie odbywał on swoje dziewicze loty w warunkach bojowych, dostarczając wojskowym i politykom bezcennych informacji o sytuacji na polu walki. Nie jest to oczywiście wyłącznie „success story” – dron był bardzo podatny na niekorzystne warunki atmosferyczne, a jego niewielki zasięg i ograniczenia w możliwości kontroli na odległość (20 lat temu pilotujący Predatora nie siedzieli spokojnie w Nevadzie, tylko znajdowali się co najwyżej kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie dron prowadził działania zwiadowcze) przyprawiały wojskowych o ból głowy. Zdarzały się także katastrofy, w których dron rozbijał się o ziemię. Mimo upływu lat ten ostatni problem nadal stanowi poważne wyzwanie.

Predator, bo ta konkretnie maszyna debiutowała na Bałkanach, wzbudził jednak wiele pozytywnych emocji. Przeważały one nad niedostatkami drona. Postanowiono rozwijać projekt, a w kilka lat po bałkańskim debiucie zmienić jego przeznaczenie. Predator miał nie tylko zapewniać bezpośrednią transmisję z pola bitwy/miejsca rozpoznania, lecz powinien też móc zaatakować cel, gdy zajdzie taka potrzeba. O tym jednak później. Najpierw słów kilka o tych, którzy włożyli swoje dusze i pieniądze w projekt bezzałogowych samolotów.

Kto stoi za rozwojem dronów?

Jak wynika z książki Richarda Whittle’a pt. Predator: The Secret Origins of the Drone Revolutions, dzisiejszy sukces dronów to w największej mierze dzieło trzech osób – jednego wizjonerskiego inżyniera oraz dwóch potrafiących wyczuć potencjał tkwiący w danej rzeczy biznesmenach. Inżynier to Izraelczyk Abe Karem, biznesmeni to bracia Neal i Linden Blue. Ten pierwszy od dzieciństwa pasjonował się lotnictwem i samolotami i bardzo szybko odkrył potencjał tkwiący w bezzałogowych samolotach. Stał na czele izraelskiej agencji odpowiedzialnej za rozwój nowoczesnego uzbrojenia, lecz zirytowany formalizmem, biurokracją oraz brakiem dynamiki oraz etosu pracy współpracowników zdecydował się odejść i założyć własną firmę. Ta z kolei, co nie może dziwić, nie mogła przebić się ze swoimi pomysłami do sił zbrojnych – zadbali o to szefowie w poprzedniej pracy Karema, którą rzucił by przejść na swoje. Chcąc rozwijać swoją pasję wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie szybko udało mu się skompletować zespół zdolnych inżynierów i stworzyć firmę, która podjęła współpracę z DARPA,czyli amerykańską agencją odpowiedzialną za rozwijanie nowoczesnego uzbrojenia. To Karem stworzył kształt Predatora, najbardziej znanego dziś drona.

Niestety dla Karema, jego biznes nie rozwijał się pomyślnie i po kilku latach został przejęty przez inną firmę, a w końcu zbankrutował. I wtedy do gry wkroczyli bracia Blue, którzy parali się rozmaitymi biznesami i wyznawali zasadę, zgodnie z którą najlepiej kupować słomiane kapelusze w środku zimy. Po okazyjnym zakupie firmy General Atomics od koncernu Chevron, który reorganizował się po przejęciu innego naftowego giganta – Gulf – bracia Blue, zapaleni lotnicy, skierowali swą uwagę ku samolotom bezzałogowym. General Atomics stworzyło własną maszynę, która była swego rodzaju konkurencją dla projektu Karema. W niedługim czasie zbankrutowany Karem stał się pracownikiem General Atomics, a wynaleziona przez niego maszyna i inne technologie zostały własnością braci Blue. Ci sięgnęli po znanych i wpływowych wojskowych, m.in. gen. Toma Cassidy’ego, a celem tego przedsięwzięcia było przebicie się zarówno do wojskowych, jak i polityków. Droga ta nie była usłana różami, lecz w efekcie determinacji braci Blue, postępów w rozwijaniu maszyny oraz współpracy z Big Safari, tajną jednostką Sił Powietrznych USA, oraz korzystnemu splotowi okoliczności – zapotrzebowanie na drony i oferowane przez nie możliwości zwiadowcze wywołane przez konflikty na Bałkanach, Predator – bo tak General Atomics nazwało swojego drona – nie stał się ciekawostką technologiczną. Wręcz przeciwnie, stał się pożądanym kąskiem i wkrótce miał odnieść wielki komercyjny sukces. Tak wielki, iż General Atomics od lat utrzymuje się w czołówce tak zwanych kontraktorów, a więc prywatnych firm którym przydzielane są kontrakty wojskowe. Firma braci Blue weszła do elity, dołączając do firm takich jak Boeing czy Northrop Grumman – potężnych koncernów o długiej historii współpracy z amerykańskimi siłami zbrojnymi.

Wojna na odległość – zalety i ryzyka

Gdy już udało się opanować sterowanie dronem przy wykorzystaniu satelitów oraz światłowodów, co pozwoliło pilotom znajdować się w dowolnym miejscu świata – w szczególności jak najdalej od pola bitwy, droga do proliferacji tej technologii stała otworem. Amerykanie szybko uzbroili Predatora, decyzja zapadła po atakach z 11 września 2001 r., a czołowym animatorem uzbrojenia drona był gen. lotnictwa John Jumper. W swojej karierze był on zwierzchnikiem jednostki, której podlegały Predatory i można go uznać za jedną z kluczowych postaci dla rozwoju samolotów bezzałogowych.

Zalety dronów

Możliwość prowadzenia zwiadu w postaci bezpośredniej transmisji wideo znad celu, przez kilkadziesiąt godzin bez przerwy, to kluczowa zaleta samolotu bezzałogowego. Odpada zmęczenie załogi, czy brak paliwa – piloci zmieniają się co kilka godzin, a paliwa starcza na długie misje. Drony nie są przesadnie szybkie, lecz zdolność utrzymywania się nad celem przez dziesiątki godzin stanowi unikalną zaletę. Co więcej, w razie zestrzelenia drona nie giną ludzie. Drony były też znacznie tańsze od używanych przez siły powietrzne USA samolotów bojowych – mowa zarówno o koszcie jednostkowym, jak też o kosztach utrzymania maszyny w powietrzu. Były, bowiem nowe drony są coraz większe, droższe, a koszt godziny ich lotu zaczyna zbliżać się do tradycyjnych samolotów bojowych. Pierwsze Predatory kosztowały milion do kilku milionów dolarów, natomiast aktualnie używany Reaper oraz wchodzący do użytkowania Global Hawk to już koszty rzędu kilkunastu do kilkudziesięciu (a może i ponad 100 milionów dolarów w przypadku Global Hawka) za sztukę. Strata takiego drona boli. Tym bardziej, że wiąże się z ryzykiem dostania się szczątków samolotu w ręce przeciwnika – może on poznać technologie, przejąć je, a także znaleźć sposób na zniwelowanie atutów drona.

Ryzyko związane z dronami

Odkąd Predator został wyposażony w rakiety Hellfire (zaadaptowane rakiety przeciwczołgowe), a Amerykanie rozkręcili kampanię zabijania terrorystów oraz bojowników ugrupowań zwalczających siły amerykańskie/koalicyjne/sojusznicze w Afganistanie, Iraku, Jemenie czy Somalii, głównym problemem jest zagrożenie zabicia nie tych osób, które były celem danej misji. Choć oficjalne statystyki wskazują na niesamowicie wysoką efektywność uderzeń z powietrza przy użyciu dronów, to dane te wydają się mocno wątpliwe – zaniżona jest liczba cywilów, w tym dzieci, którzy stali się ofiarami pocisków wystrzelonych z dronów. Dane w tym obszarze zbierają m.in. New America Foundation, Bureau of Investigative Journalismczy Long War Journal. Mocno dyskusyjna jest stosowana przez Amerykanów definicja osób uznawanych za uzasadnione cele – mężczyzna w wieku umożliwiającym służbę wojskową (military aged male). Znacząco poszerza to grono uzasadnionych celów i bez wątpienia wpływa na zafałszowanie statystyk. Druga rzecz dotyczy tego, jak – patrząc na niezbyt wyraźne wideo z drona – ocenić czy obserwowana postać w ogóle jest mężczyzną? Przypadki ostrzelania aut czy liczniejszych zgromadzeń, jak np. wesel, zdarzały się więcej niż jeden raz. Na marginesie należy wspomnieć o tym, że drony do działań bojowych (w tym egzekucji celów) wykorzystywały nie tylko siły zbrojne, lecz również CIA. Wzbudzało to i nadal wzbudza wiele wątpliwości – agencja wywiadowcza zaczęła bowiem (w przypadku CIA powróciła do tej praktyki po kilku dekadach przerwy, która wynikała z bezpośrednich poleceń – executive orders – prezydenta) zabijać wrogów, pociągając za spust Predatora. Jest to jednak temat na zupełnie inną dyskusję.

Amerykanie w swej pogoni za liderami Al-Kaidy posunęli się na tyle daleko, że prezydent Obama – prawnik z wykształcenia – wydał zgodę na zabicie amerykańskiego obywatela, znajdującego się na terytorium Jemenu, przy użyciu drona. Mowa o Anwarze al-Awlakim, uznawanym przez niektórych za kluczowego lidera Al-Kaidy w Jemenie, a przez innych za radykalnego duchownego, który jednak nie przekroczył granicy między słowem a czynem. Awlaki miał podwójne obywatelstwo – jemeńskie i amerykańskie, urodził się w USA. W związku z tym nie można było wymierzyć mu kary, w szczególności kary śmierci, bez procesu sądowego. Obama i jego administracja uznali jednak, że owszem – mogą zabić Awlakiego bez procesu, na co przedstawili liczne i obszerne uzasadnienia. Wywody te można podsumować następująco: Awlaki działał wbrew interesom USA i obywateli amerykańskich, godząc w ich dobro i interesy, zagrażając życiu i zdrowiu, będąc członkiem wrogiej organizacji, która wypowiedziała USA świętą wojnę.

Zostawmy jednak Awlakiego i wróćmy do głównego bohatera wpisu – Predatora. Zasłużona maszyna przechodzi bowiem powoli na emeryturę, ustępując miejsca nowocześniejszym i potężniejszym następcom – wspomnianym wcześniej Reaperowi oraz Global Hawkowi. Drony te są większe (Global Hawk to już naprawdę ogromna maszyna) i dużo droższe od Predatora. Wyższe są także koszty ich utrzymania. Warto też pamiętać, że aby dron mógł latać, potrzebnych jest mnóstwo ludzi z tzw. personelu, którzy dbają o to, by maszyna była właściwie serwisowana, uzbrojona na misje, pilotowana etc. Potrzeba do tego dziesiątek, a według niektórych źródeł nawet grubo ponad setki osób – dla JEDNEGO drona. Druga rzecz – tyle godzin, ile dron spędzi w powietrzu, musi następnie spędzić na ziemi, aby dokonać przeglądu i ew. napraw. Jeśli zatem ktoś chce prowadzić ciągłą obserwację jakiegoś celu, potrzebuje minimum 2-3 dronów oraz dwóch setek ludzi – od mechaników, przez inżynierów i pilotów, po oficerów wywiadu (w końcu dron prowadzi działania zwiadowcze i ew. bojowe). To wszystko kosztuje, nic więc dziwnego tzw. kontraktorzy (prywatne firmy pracujące dla wojska) mają od kilku lat prawdziwe eldorado – a obsługą dronów zajmowała się m.in. firma Blackwater. Drony, mimo postępu technologicznego, nadal bywają bardzo awaryjne i często się rozbijają, co również jest odnotowywane w statystykach.

Wojna przyszłości

Rozwój dronów wydaje się w tej chwili niezagrożony. Swoje maszyny chcą mieć wszystkie rodzaje sił zbrojnych USA, a także kilkadziesiąt państw świata. Kilkanaście z nich jest w stanie wyprodukować własne maszyny, kilkadziesiąt nad tym pracuje. Drony będą szybsze, trudniejsze do wykrycia przez obronę przeciwlotniczą, wzrośnie czas, który mogą spędzić w powietrzu, poprawi się jakość dostarczanych materiałów wideo i innych danych. Dronów na pewno będzie więcej i będą znacząco różnić się między sobą – od mikrodronów po takie olbrzymy jak Global Hawk. Drony staną się istotnym, być może kluczowym elementem wojen przyszłości. Ciekawie w tym przedmiocie wypowiedział się Andrew Cockburn w książce „Kill Chain: The Rise of the High-Tech Assassins„.

Jedno nie ulega jednak wątpliwości. Mimo rozwoju technologii, w tym samolotów bezzałogowych i związanych z nimi możliwości prowadzenia zwiadu i wojny na znaczną odległość, sprzęt pełni nadal rolę wspierającą dla człowieka, a lotnictwo – załogowe i bezzałogowe – pełni nadal rolę wspierającą siły lądowe. Ani konwencjonalna, ani hybrydowa, ani partyzancka wojna nie zostaną wygrane na odległość, wyłącznie z powietrza i bez udziału człowieka (tzw. boots on the ground, czyli sił lądowych). To bowiem siły lądowe, jako jedyne w dniu dzisiejszym, są zdolne utrzymywać kontrolę nad terytorium, a nadal to właśnie ten czynnik decyduje o zwycięstwie bądź o porażce. W końcowym rozrachunku żołnierz/bojownik/terrorysta z karabinem automatycznym jest cenniejszy od najdroższej i najbardziej zaawansowanej technologicznie broni.

Piotr Wołejko

Share Button