Krytyka jest zawsze łatwa, ponieważ może być nieuzasadniona. Krytykanci rzadko przedstawiają własne, konstruktywne propozycje, ograniczając się do wyartykułowania swoich wątpliwości: to źle, tamto można było zrobić lepiej etc. Często krytyka ubrana jest w piękne formy, używa atrakcyjnych ozdobników i chwytów retorycznych. Im ich więcej, tym bardziej możemy być pewni, że treść, czyli wartość merytoryczna krytyki, jest miałka.
Spójrzmy bowiem na politykę zagraniczną prezydenta Baracka Obamy, która jest bezlitośnie krytykowana, głównie z prawej strony, w Stanach Zjednoczonych, a i za granicą spotyka się z coraz mniejszym entuzjazmem. Zarzuca się Obamie, że rozpoczął od szeregu czysto wizerunkowych inicjatyw, które zakończyły się fiaskiem. Chodzi oczywiście o kilka wystąpień, spośród których najważniejsze to przemówienie w Kairze oraz przesłanie do Irańczyków. Co więcej, po tychże wystąpieniach Obama przyjął kurs na obłaskawianie przeciwników oraz zniechęcanie sojuszników do Ameryki. Po prostu totalna klęska.
Dobre otwarcie Obamy
Kairska mowa amerykańskiego prezydenta była skierowana do wszystkich muzułmanów, przynajmniej w zamyśle Obamy i jego doradców. Czterdziesty czwarty prezydent USA poruszył wiele ważnych wątków, m.in. prawa i wolności obywatelskie, prawa człowieka, prawa kobiet oraz rozwój przedsiębiorczości. Głównym celem przemówienia, co dobrze podkreśliła jego lokalizacja, była zmiana wizerunku Ameryki w oczach wyznawców islamu. Niestety, czego nietrudno było się domyślić, rzeczywistość jest bardziej skomplikowana od uproszczonego przesłania Obamy. Chyba nikt poważny nie spodziewał się, że Waszyngton nagle zaprzestanie wspierać autokratyczne reżimy arabskie w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, które są potrzebne Ameryce w prowadzonej przez nią polityce globalnej i zacznie domagać się przeprowadzenia demokratycznych wyborów w Egipcie, czy liberalizacji obyczajów w Arabii Saudyjskiej.
W przypadku Iranu, swoiste orędzie noworoczne Obamy do Irańczyków było bardzo pomysłowe. Szkoda, że za tą inicjatywą nie poszły następne. Przede wszystkim wycofanie groźby ataku militarnego na irańskie instalacje nuklearne (przy czym wycofanie mogłoby być czysto retoryczne, ale właśnie o grę słów tutaj chodzi). Reżim w Teheranie bardzo umiejętnie wykorzystują wszelkie groźby z zewnątrz w celach konsolidacji władzy, konsolidacji społeczeństwa wokół władzy oraz dla prześladowania opozycji. Nie tylko emocjonalnie, ale faktycznie ajatollahowie oparli swe rządy na głęboki antyamerykanizmie. Kolejne groźby ze strony Waszyngtonu (lub Izraela, dla władz irańskich jest to obojętne) dolewają oliwy do podtrzymywanego od Rewolucji w 1979 roku ognia.
Folguje wrogom, nie popuszcza przyjaciołom
Im dalej w las, tym większa krytyka polityki zagranicznej Obamy. Furorę robi argument, wedle którego Obama jest zbyt miękki w stosunku do przeciwników, a zbyt twardy w stosunku do sojuszników. Zgodnie z tym twierdzeniem, Obama ponosi klęskę na wszystkich frontach, alienując przyjaciół i narażając na szwank często wieloletnie sojusze, a także budząc uśmiech politowania u wrogów, którzy nie muszą dłużej obawiać się potęgi Stanów Zjednoczonych.
Bez wątpienia, posunięcia Obamy i jego administracji na arenie międzynarodowej nie są pasmem sukcesów. W wielu sytuacjach wydawało się, że Obamę cechuje zbytni optymizm i zaufanie do państw i partnerów, którzy nie powinni liczyć na taryfę ulgową. Można podać tutaj chociażby przykład wycofania tarczy antyrakietowej z terytorium Polski i Czech, w zamian za przychylność Rosji w sprawie irańskiego programu nuklearnego. Gdy wyjmiemy pojedyncze działania, na pewno znajdą się powody do słusznej i uzasadnionej krytyki dyplomacji Obamy. Problem w tym, że posunięcia amerykańskiego prezydenta należy rozpatrywać w szerszej perspektywie.
Fundamenty polityki zagranicznej Obamy
Obama, za co także jest krytykowany, prowadzi politykę zagraniczną zgodnie z założeniem, że Ameryka powoli traci swoje uprzywilejowane miejsce na arenie międzynarodowej i nie może sobie pozwolić na jednostronne działania z pominięciem głosu innych głównych potęg. Optymizm z czasów administracji Busha juniora, gdy uważano, że Stany Zjednoczone mogą w pojedynkę zmieniać świat na swoją modłę, zastąpił realizm. Nowa optyka oznacza, że Ameryka rozumie ograniczenia swoich możliwości i zdaje sobie sprawę z tego, że niektórych spraw nie da się załatwić samodzielnie, że potrzebni są partnerzy, a nawet – jeszcze niedawno rzecz nie do pomyślenia – że niektórych spraw w ogóle nie da się załatwić. Co więcej, zgodnie z paradygmatem realistycznym, rozpoczęto powolny przegląd spraw, którymi Ameryka się zajmuje, pod kątem eliminacji bądź ograniczenia działań tam, gdzie – z punktu widzenia USA – nie jest to jednak konieczne.
Drugie założenie administracji Obamy opiera się na przekonaniu, iż w relacjach z sojusznikami należy bardziej zdecydowanie egzekwować wzajemność z ich strony. Czyż za gwarancje bezpieczeństwa i prosperity nie należy się jakakolwiek, poza ładnym uśmiechem, zapłata ze strony bliskich partnerów? Obama żąda chociażby od europejskich członków NATO większego zaangażowania w misję w Afganistanie, a sekretarz obrony Robert Gates wzywa kraje europejskie do zaprzestania ograniczania wydatków na obronę narodową.
Przywrócenie normalności w relacjach z sojusznikami
Sojusznicy USA, głównie w Europie i Japonii, są w szoku. Poparcie dla Obamy w trakcie jego kampanii wyborczej było większe na Starym Kontynencie i w Japonii niż w samych Stanach Zjednoczonych. Po demokratycznym prezydencie spodziewano się bóg-wie-czego, a okazało się, że uśmiechnięty i zrelaksowany Obama to twardy gracz, który w zamian za przygotowanie i utrzymanie przez Amerykę pomyślnych warunków budowania europejskiego i japońskiego dobrobytu wystawia sojusznikom rachunki. Oni uznają je za słone, on sądzi, że sprawa jest absolutnie naturalna, a sojusze działają w obydwie strony. Zresztą, jaką wartość przedstawia sojusznik, który nie chce zbyt wiele zaoferować? Może nie jest wart naszej uwagi – tak widzi to nowy prezydent USA.
Oceniając politykę zagraniczną Obamy należy mieć w pamięci dwa przedstawione wyżej założenia, a także fakt, że Obama jest prezydentem stosunkowo krótko. Paul Wolfowitz, były wiceszef Pentagonu i jeden z głównych przedstawicieli nurtu neokonserwatywnego stwierdził niedawno, że Obama i jego ekipa uczą się prowadzić politykę zagraniczną. Błędy były, chociażby w stosunkach z Chinami (zbytnia miękkość i brak stanowczości, ukazanie własnej słabości, co zostało wykorzystane przez asertywną politykę Pekinu), ale w obecnym stadium prezydentury Obamy można je naprawić, a zły kurs skorygować.
Za wcześnie na kompleksową ocenę dokonań Obamy
Nie można, podążając za żądnymi codziennie świeżej krwi mediami, rozliczać Obamy już teraz, wyciągając pojedyncze posunięcia i relacje z poszczególnymi państwami, pomijając jednocześnie szerszą strategię. Owszem, można na tanim krytykanctwie zbić wizerunkowy kapitał oraz dojść do retorycznego mistrzostwa, jednak wartość takiego postępowania będzie odwrotnie proporcjonalna do osiągniętej maestrii. Mówiąc wprost, będzie niewielka.
Piotr Wołejko